Ojciec trójki dzieci nigdy nie sądził, że ostatnie lata spędzi w domu opieki: Dopiero czas pokazuje, czy dobrze wychowaliśmy nasze dzieci

— Tato, nie możemy inaczej. Po prostu nie damy rady — głos mojej córki, Magdy, drżał, choć starała się brzmieć stanowczo. Siedziałem naprzeciw niej przy kuchennym stole, tym samym, przy którym przez lata odrabiała lekcje, a ja tłumaczyłem jej matematykę. Teraz patrzyła na mnie z troską i zmęczeniem. Za oknem padał deszcz, a krople uderzały o parapet jakby chciały podkreślić ciężar tej chwili.

Nie odpowiedziałem od razu. W gardle miałem gulę, a w głowie kłębiły się wspomnienia. Przecież jeszcze niedawno byłem głową rodziny. Miałem dobrą pracę w fabryce samochodów w Tychach, dom z ogrodem, samochód, żonę, trójkę dzieci. W weekendy grillowaliśmy na tarasie, a sąsiedzi zazdrościli nam zgody i radości. Byłem dumny z tego, co osiągnąłem. Zawsze powtarzałem sobie: „Wincenty, twoje dzieci nigdy nie będą musiały się martwić o przyszłość”.

A jednak teraz siedziałem tu, słuchając jak moje własne dziecko tłumaczy mi, że nie ma dla mnie miejsca w jej życiu.

— Magda, przecież ja nie chcę być ciężarem… — zacząłem cicho.

— Wiem, tato. Ale Tomek ma czwórkę dzieci i ledwo wiąże koniec z końcem. Ja pracuję po dwanaście godzin dziennie, a Michał… sam wiesz, jak jest z Michałem — westchnęła i spuściła wzrok.

Michał. Mój najmłodszy syn. Zawsze był inny — zamknięty w sobie, zbuntowany. Po śmierci żony odsunął się ode mnie zupełnie. Próbowałem do niego dotrzeć, ale on tylko powtarzał: „Tato, zostaw mnie w spokoju”.

Pamiętam dzień pogrzebu żony jak przez mgłę. Stałem wtedy z dziećmi nad jej grobem i czułem się tak bezradny jak nigdy wcześniej. To ona była sercem naszego domu. Po jej odejściu wszystko zaczęło się sypać. Magda próbowała przejąć jej rolę, ale miała już własną rodzinę. Tomek coraz rzadziej dzwonił. Michał wyprowadził się do Warszawy i kontaktował się tylko przez krótkie smsy na święta.

Z początku radziłem sobie sam. Chodziłem na zakupy, gotowałem proste obiady, pieliłem ogródek. Ale z czasem zdrowie zaczęło szwankować. Najpierw serce, potem stawy. Coraz trudniej było mi wstać z łóżka. Sąsiedzi pomagali jak mogli, ale przecież nie mogli być ze mną cały czas.

Któregoś dnia upadłem w łazience i leżałem tam kilka godzin, zanim Magda przyjechała po moim telefonie. Wtedy pierwszy raz padło to słowo: dom opieki.

— Tato, tam będziesz miał opiekę całą dobę. Nie będziesz sam — przekonywała mnie wtedy.

Nie chciałem o tym słyszeć. Dom opieki kojarzył mi się z końcem wszystkiego — z samotnością, rezygnacją, starością.

Ale życie nie pyta o zgodę.

Dziś mija trzeci miesiąc odkąd zamieszkałem w Domu Spokojnej Jesieni pod Katowicami. Pokój dzielę z panem Zdzichem — byłym górnikiem z Bytomia. On też ma dzieci i wnuki, ale widuje ich rzadko.

— Wie pan co, panie Wincenty? — zagadnął mnie pewnego wieczoru Zdzichu. — Myślałem, że jak będę stary, to dzieci będą się o mnie biły. A tu co? Każdy ma swoje życie.

Uśmiechnąłem się smutno.

— Może to my coś źle zrobiliśmy? Może za bardzo ich rozpieszczaliśmy? — zapytałem bardziej siebie niż jego.

Zdzichu wzruszył ramionami.

— Moja córka mówi: „Tato, ty zawsze byłeś twardy. Teraz musisz być silny dla siebie”. Ale jak być silnym, kiedy człowiek czuje się niepotrzebny?

Wieczorami leżę na łóżku i patrzę w sufit. Przypominam sobie śmiech dzieci w ogrodzie, zapach ciasta żony, rodzinne święta przy stole. Czasem przychodzi Magda z wnuczką — przynosi ciasto i opowiada o pracy. Tomek dzwoni raz na tydzień: „Tato, wszystko w porządku?”. Michał nie pojawił się ani razu.

Najbardziej boli mnie to milczenie Michała. Zawsze miałem nadzieję, że kiedyś usiądziemy razem i porozmawiamy jak ojciec z synem. Że powie mi: „Tato, wybaczam ci”. Ale może to ja powinienem go przeprosić? Za to, że nie umiałem być dla niego wsparciem po śmierci matki? Za to, że wymagałem od niego siły wtedy, gdy sam byłem słaby?

Czasami słyszę rozmowy innych pensjonariuszy. Jedni narzekają na dzieci, inni chwalą się zdjęciami wnuków. Każdy nosi w sobie jakiś żal i tęsknotę.

Pewnego dnia do mojego pokoju zapukała pielęgniarka.

— Panie Wincenty, ma pan gościa — powiedziała z uśmiechem.

Serce mi zabiło mocniej. Przez chwilę miałem nadzieję… Ale to była Magda z wnuczką.

— Tato — usiadła obok mnie i ścisnęła moją dłoń — wiem, że to dla ciebie trudne. Ale chcę żebyś wiedział: kocham cię i jestem wdzięczna za wszystko co dla nas zrobiłeś.

Poczułem łzy pod powiekami.

— Czasem myślę, że zawiodłem jako ojciec — wyszeptałem.

— Nie mów tak — odpowiedziała stanowczo Magda — każdy robi co może najlepiej jak potrafi. Ty też.

Po jej wyjściu długo siedziałem w ciszy. Czy rzeczywiście zrobiłem wszystko co mogłem? Czy można było inaczej wychować dzieci? Czy miłość rodzica wystarczy na całe życie?

Patrzę przez okno na szare niebo i pytam siebie: czy kiedyś jeszcze poczuję się potrzebny? Czy moje dzieci kiedyś zrozumieją mój ból? A może to ja powinienem nauczyć się przebaczać — im i sobie?

Może dopiero czas pokaże nam wszystkim prawdę o tym, jakimi byliśmy rodzicami i dziećmi.