Po dziesięciu córkach: Nadzieje i rozczarowania matki z Mazowsza
— Znowu dziewczynka? — głos mojej teściowej przebił się przez ciszę kuchni jak ostrze. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć resztki obiadu, ale jej słowa nie dawały się spłukać tak łatwo. — Dziesiąte dziecko, a ty wciąż nie potrafisz dać syna.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu, ale nie pozwoliłam im spłynąć. Spojrzałam na nią przez ramię, próbując zachować spokój. — To nie zależy ode mnie, mamo — powiedziałam cicho. — Dziecko to dar, nie zamówienie w sklepie.
Teściowa prychnęła i wyszła, zostawiając mnie samą z moimi myślami i szumem wody. W kuchni pachniało jeszcze rosołem, który gotowałam dla moich dziewczynek. Dziewięć córek. Każda inna, każda wyjątkowa. A jednak dla wszystkich wokół liczyło się tylko jedno: czy w końcu urodzę syna.
Mój mąż, Andrzej, wrócił późno tego dnia. Siedziałam już wtedy przy stole, głaszcząc powiększający się brzuch i słuchając cichych oddechów śpiących dzieci za ścianą. — I co powiedział lekarz? — zapytał bez ogródek, nawet nie zdejmując kurtki.
— Jeszcze nie wiadomo — skłamałam. Nie miałam siły na kolejną rozmowę o tym, jak bardzo zawiodłam jako kobieta. Bo tak się czułam — jakby moje ciało było polem bitwy, na którym przegrywam raz za razem.
Wszyscy w naszej wsi wiedzieli o naszej rodzinie. „Ta od dziewczynek” — szeptano za moimi plecami w sklepie spożywczym. Czasem miałam wrażenie, że nawet ksiądz patrzy na mnie z politowaniem podczas niedzielnej mszy. Moje córki były piękne, mądre i dobre, ale dla świata były tylko dowodem mojej porażki.
Najstarsza, Zosia, miała już siedemnaście lat. Pomagała mi przy młodszych siostrach i często widziałam w jej oczach pytanie: „Mamo, czy ja też kiedyś będę musiała tak żyć?” Nie umiałam jej odpowiedzieć. Sama nie wiedziałam, czy to życie wybrałam, czy zostało mi narzucone.
Pamiętam dzień, kiedy dowiedziałam się o pierwszej ciąży. Byłam wtedy młoda i pełna nadziei. Andrzej był dumny, rodzina świętowała. Urodziła się Marysia — zdrowa, śliczna dziewczynka. Potem przyszła Ania, potem Basia… Każda kolejna córka była witana coraz chłodniej. Po czwartej ciąży przestałam liczyć na gratulacje.
— Może tym razem się uda — powtarzała teściowa przy każdej kolejnej wizycie. — Syn to podstawa rodziny.
Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet Andrzej zaczął się ode mnie oddalać. Przestał ze mną rozmawiać o swoich sprawach, coraz częściej wychodził do sąsiada na piwo. Czasem wracał późno i wtedy widziałam w jego oczach rozczarowanie pomieszane z żalem.
Któregoś wieczoru usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i powiedział: — Może powinniśmy spróbować jeszcze raz… Może Bóg się zlituje.
Zacisnęłam dłonie na filiżance herbaty tak mocno, że aż zabolały mnie palce. — A jeśli nie? — zapytałam cicho.
Nie odpowiedział. Wyszedł z kuchni, zostawiając mnie samą z moim strachem i poczuciem winy.
Czasami myślałam o ucieczce. O życiu gdzieś daleko stąd, gdzie nikt nie patrzyłby na mnie przez pryzmat liczby dzieci i płci potomstwa. Ale potem patrzyłam na moje córki i wiedziałam, że nie mogę ich zostawić. Były moim światem, moją siłą.
Najtrudniejsze były rozmowy z sąsiadkami. — Ty to masz cierpliwość — mówiła pani Halina z naprzeciwka. — Ja bym już dawno zwariowała z tyloma dziewczynami.
Uśmiechałam się blado i kiwałam głową, choć w środku krzyczałam: „To są moje dzieci! Moje szczęście! Dlaczego nikt tego nie widzi?”
Kiedy zaszłam w dziesiątą ciążę, poczułam mieszankę strachu i nadziei. Może tym razem… Może uda mi się spełnić oczekiwania wszystkich wokół i w końcu poczuć się wystarczająco dobrą matką.
Ale potem przyszły sny — koszmary o tym, jak rodzę kolejną dziewczynkę i wszyscy odwracają się ode mnie plecami. Budziłam się spocona i zapłakana, a Andrzej spał obok mnie spokojnie, jakby nic się nie działo.
W dzień badania USG serce waliło mi jak oszalałe. Lekarka spojrzała na mnie ze współczuciem i powiedziała: — Wygląda na to, że będzie dziewczynka.
Wróciłam do domu powoli, czując ciężar świata na swoich barkach. Nie powiedziałam nikomu prawdy przez kilka dni. Chciałam zatrzymać tę wiadomość tylko dla siebie, choć przez chwilę poczuć radość z nowego życia pod sercem.
W końcu zebrałam rodzinę przy stole i powiedziałam: — Będziemy mieli kolejną córkę.
Zapadła cisza. Zosia uśmiechnęła się szeroko i podbiegła mnie przytulić. Młodsze dziewczynki zaczęły skakać z radości. Tylko Andrzej spuścił wzrok.
— Przepraszam — wyszeptałam do niego później tej nocy.
— To nie twoja wina — odpowiedział po dłuższej chwili milczenia. Ale wiedziałam, że oboje czujemy się przegrani.
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na bawiące się w ogrodzie córki. Są szczęśliwe, beztroskie, pełne życia. I myślę sobie: czy naprawdę jestem gorsza tylko dlatego, że nie dałam światu syna? Czy moje córki są mniej warte?
Może kiedyś świat się zmieni i matki takie jak ja przestaną być oceniane przez pryzmat płci swoich dzieci. Może moje córki będą mogły same decydować o swoim życiu bez presji tradycji i oczekiwań innych.
A dziś? Dziś próbuję być najlepszą matką dla nich wszystkich — nawet jeśli dla innych nigdy nie będę wystarczająca.
Czy naprawdę musimy całe życie walczyć o akceptację innych? Czy szczęście nie powinno zależeć tylko od nas samych?