Sekret mojej matki: Trzydzieści pięć lat życia w cieniu – historia Marii z warszawskiego blokowiska

– Mamo, dlaczego nigdy nie masz zdjęć z dzieciństwa? – zapytała mnie kiedyś Lidia, patrząc na mnie z tym swoim przenikliwym spojrzeniem. Zamarłam. W kuchni pachniało jeszcze świeżo zaparzoną kawą, a zza okna dobiegał szum tramwajów z Grochowa. Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć jej prawdę – wykrzyczeć wszystko, co przez lata dusiłam w sobie. Ale tylko się uśmiechnęłam i rzuciłam: – Nie każdy miał szczęśliwe dzieciństwo, kochanie.

Od trzydziestu pięciu lat żyję w cieniu. Nazywam się Maria, ale przez większość życia byłam Markiem. Wychowałam się w czasach, kiedy o takich jak ja mówiło się szeptem, jeśli w ogóle. Kiedy miałam osiemnaście lat, wiedziałam już, że nie jestem tym chłopakiem, którego widzą wszyscy. Ale wtedy pojawiła się ona – Anka. Była moją pierwszą miłością, światłem w szarym świecie PRL-u. Zaszła w ciążę szybciej, niż zdążyliśmy się dobrze poznać. Rodzice kazali mi „wziąć się w garść” i „być mężczyzną”.

Ślub był szybki, skromny, w urzędzie na Grochowie. Anka płakała – nie wiem, czy ze szczęścia, czy z rozpaczy. Ja czułam się jak aktor na scenie, grający rolę napisaną przez kogoś innego. Kiedy urodziła się Lidia, wiedziałam już, że dla niej zrobię wszystko. Nawet jeśli oznacza to życie w kłamstwie.

Anka odeszła po dwóch latach. Zostawiła mnie samego z małą dziewczynką i listem: „Nie umiem cię kochać takiego, jakiego cię chcą wszyscy widzieć”. Nie miałam żalu – rozumiałam ją lepiej niż ktokolwiek inny. Od tamtej pory byłam już tylko ja i Lidia. Marek dla świata, Maria dla siebie.

Każdy dzień był walką. Praca na budowie – bo tam nikt nie pytał o nic poza siłą rąk. Wieczorami płakałam do poduszki, marząc o tym, by móc być sobą choć przez chwilę. Ale Lidia była moim światem. Jej pierwsze słowa, pierwszy dzień w przedszkolu, potem szkoła – wszystko to przeżywałam podwójnie: jako rodzic i jako ktoś, kto codziennie musi ukrywać swoją prawdziwą twarz.

Najtrudniejsze były rozmowy z innymi rodzicami. – Marek, a ty to kiedyś się jeszcze ożenisz? – żartował sąsiad z czwartego piętra. Uśmiechałam się sztucznie i zmieniałam temat. W środku czułam się jak oszustka.

Lidia dorastała szybko. Była bystra, uparta i miała serce na dłoni. Często pytała o mamę. Mówiłam jej tylko tyle, ile musiałam: że mama wyjechała za granicę i nie mogła wrócić. Kiedy miała dziesięć lat, przyniosła ze szkoły rysunek: ona trzymająca za rękę mnie – wysokiego mężczyznę z brodą. Złamało mi to serce.

Wszystko zmieniło się kilka lat temu. Lidia miała już dwadzieścia dwa lata i studiowała psychologię na UW. Pewnego wieczoru wróciła do domu wcześniej niż zwykle i zobaczyła mnie w sukience przed lustrem. Myślałam, że umrę ze strachu.

– Kim jesteś? – zapytała cicho.

Nie potrafiłam już kłamać. Usiadłyśmy razem na kanapie i opowiedziałam jej wszystko: o Marku, o Marii, o Ance i o tym, jak bardzo ją kocham.

Płakała długo. Potem długo milczała.

– Całe życie czułam, że coś jest nie tak – powiedziała w końcu. – Ale nigdy nie przestałam cię kochać.

To był najpiękniejszy i najstraszniejszy moment mojego życia.

Od tamtej pory próbujemy budować naszą relację na nowo. Lidia mówi do mnie „mamo”, choć czasem jeszcze się myli. Sąsiedzi plotkują – wiem o tym doskonale. W pracy musiałam odejść; nie wytrzymałam spojrzeń i szeptów za plecami.

Czasem pytam siebie: czy było warto? Czy cena mojego poświęcenia nie była zbyt wysoka? Czy mogłam być szczęśliwsza, gdybym wcześniej odważyła się być sobą?

Ale kiedy patrzę na moją córkę – silną, niezależną kobietę – wiem jedno: zrobiłabym to wszystko jeszcze raz.

Czy naprawdę można być sobą w świecie pełnym oczekiwań i uprzedzeń? Czy miłość matki wystarczy, by pokonać każdy lęk? Może Wy mi powiecie…