Zawsze młoda? O tym, jak wygląd może być klątwą – Moja historia z lustrem i rodziną

– Mamo, czemu ty zawsze musisz wyglądać jakbyś miała dwadzieścia lat? – wykrzyczała Zosia, trzaskając drzwiami mojego pokoju. Stałam przed lustrem, poprawiając makijaż, choć była już prawie północ. W odbiciu widziałam nie tylko siebie, ale i wszystkie lata, które próbowałam ukryć pod warstwą kremów i zabiegów.

Miałam wtedy pięćdziesiąt dwa lata, choć wszyscy dawali mi góra czterdzieści. „Pani Aniu, jak pani to robi?” – pytały koleżanki z pracy, a ja uśmiechałam się tajemniczo, choć w środku czułam się coraz bardziej pusta. Moja córka Zosia miała siedemnaście lat i coraz częściej patrzyła na mnie z wyrzutem, jakbym była jej konkurencją, a nie matką. Mój mąż Marek od dawna już nie komentował mojego wyglądu – chyba przyzwyczaił się do tego, że zawsze muszę być „zrobiona”.

Wszystko zaczęło się jeszcze w liceum. Mama powtarzała mi: „Pamiętaj, Aniu, kobieta musi dbać o siebie. Facetom podobają się zadbane dziewczyny”. Wtedy wydawało mi się to normalne. Malowałam się do szkoły, prostowałam włosy, pilnowałam wagi. Gdy miałam dwadzieścia lat i poznałam Marka na juwenaliach w Krakowie, byłam przekonana, że pokochał mnie za to, jak wyglądam. On mówił: „Jesteś najpiękniejsza na świecie” – a ja wierzyłam mu bez zastrzeżeń.

Po ślubie wszystko się zmieniło. Marek coraz częściej zostawał dłużej w pracy, a ja czułam się niewidzialna. Zaczęłam więc jeszcze bardziej dbać o siebie – nowe kremy, zabiegi u kosmetyczki, fitness trzy razy w tygodniu. Gdy urodziła się Zosia, miałam obsesję na punkcie powrotu do formy. „Nie możesz wyglądać jak matka Polka!” – mówiła mi mama przez telefon. I tak żyłam – zawsze w biegu, zawsze z uśmiechem na ustach i perfekcyjnym makijażem.

Ale nikt nie widział tego, co działo się w środku. Każda nowa zmarszczka była dla mnie porażką. Każde spojrzenie w lustro kończyło się analizą: „Czy już widać mój wiek? Czy ktoś zauważył siwe włosy?”. Zosia dorastała i coraz częściej słyszałam od niej: „Mamo, czemu nie możesz być po prostu sobą? Czemu nie możesz wyjść po bułki bez makijażu?”. Nie umiałam jej odpowiedzieć.

Najgorsze przyszło rok temu. Zosia wróciła ze szkoły zapłakana. Okazało się, że koleżanki śmiały się z niej, że ma „starą młodą matkę” – bo przychodziłam na wywiadówki w szpilkach i czerwonej szmince. „Wstydzę się ciebie!” – krzyknęła wtedy i uciekła do swojego pokoju. Pamiętam, jak długo siedziałam wtedy na podłodze w łazience, patrząc na swoje odbicie i próbując zmyć z twarzy wszystkie lata udawania.

Zaczęłam chodzić do psychologa. Pani Marta powiedziała mi coś, co długo nie dawało mi spokoju: „Pani Aniu, czy pani naprawdę wierzy, że wygląd jest wszystkim? Co by się stało, gdyby pani pozwoliła sobie być sobą?”. Nie umiałam odpowiedzieć. Próbowałam – przez tydzień nie malowałam się do pracy. Koledzy pytali: „Coś się stało? Jesteś chora?”. Czułam się naga.

Marek coraz częściej milczał przy kolacji. Próbowałam z nim rozmawiać:
– Marek, czy ty mnie jeszcze kochasz?
Spojrzał na mnie zaskoczony:
– O co ci chodzi? Przecież wszystko jest dobrze.
Ale ja wiedziałam, że nie jest.

Zosia zamknęła się w sobie. Przestała ze mną rozmawiać o swoich problemach. Zaczęła spotykać się z nowymi koleżankami, które nosiły dresy i nie przejmowały się wyglądem. Czułam się coraz bardziej samotna we własnym domu.

Pewnego dnia znalazłam w jej pokoju list do przyjaciółki:
„Moja mama jest jak lalka Barbie. Wszyscy jej zazdroszczą urody, ale ja chciałabym mieć zwyczajną mamę – taką, która rano chodzi w piżamie i śmieje się z moich żartów…”

To był dla mnie cios prosto w serce.

Zaczęłam zastanawiać się nad swoim życiem. Czy naprawdę byłam szczęśliwa? Czy to wszystko miało sens? Przypomniałam sobie dzieciństwo – wakacje u babci na wsi, kiedy biegałam boso po trawie i nikt nie oceniał mnie za wygląd. Gdzie zgubiłam tamtą Anię?

Postanowiłam spróbować jeszcze raz.

Pewnego ranka zeszłam na śniadanie bez makijażu i w starym swetrze Marka. Zosia spojrzała na mnie zdziwiona:
– Mamo… dobrze wyglądasz.
Uśmiechnęłam się pierwszy raz od dawna naprawdę szczerze.

To był początek trudnej drogi do akceptacji siebie. Nie było łatwo – czasem łapałam się na tym, że znów chcę schować zmarszczki pod podkładem albo ukryć siwe włosy pod farbą. Ale coraz częściej pozwalałam sobie być po prostu sobą.

Dziś wiem jedno: wygląd to tylko fasada. Najtrudniej jest zaakceptować siebie takim, jakim się jest naprawdę – ze wszystkimi bliznami i niedoskonałościami.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy naprawdę warto było tyle lat udawać kogoś innego? Czy Wy też czasem boicie się pokazać światu swoją prawdziwą twarz?”