Sprzedałam samochód bez zgody rodziny. Czy można żyć bez auta w Polsce?
– Co ty zrobiłaś?! – głos mamy przeszył ciszę w kuchni, kiedy wróciłam z urzędu. Stała przy stole, ściskając w dłoni kubek z herbatą, jakby tylko on mógł ją powstrzymać przed wybuchem.
– Sprzedałam samochód, mamo. Już rozmawiałyśmy o tym – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. W środku czułam się jak dziecko przyłapane na czymś złym, choć przecież byłam dorosłą kobietą, matką dwójki dzieci.
Mama spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Jak ty sobie to wyobrażasz? Przecież bez auta nie da się żyć! Jak zawieziesz dzieci do lekarza? Jak pojedziesz na zakupy? A co jak coś się stanie?!
Wiedziałam, że ta rozmowa będzie trudna. Przez ostatnie tygodnie temat samochodu wracał jak bumerang. Najpierw delikatne sugestie, potem coraz bardziej otwarte pretensje. „Samochód to podstawa!” – powtarzała mama. „Wszyscy mają samochody!” – dorzucała teściowa przez telefon, jakby to był najważniejszy argument.
A ja… Ja czułam się coraz bardziej przytłoczona. Odkąd urodził się Staś, a potem Zosia, nasze życie kręciło się wokół auta. Przedszkole, zakupy, lekarz, wyjazdy do babci – wszystko wymagało samochodu. Ale coraz częściej łapałam się na tym, że zamiast cieszyć się chwilą, myślę tylko o tym, czy zdążę zaparkować pod sklepem albo czy nie utknę w korku na Puławskiej.
Pewnego wieczoru usiadłam z Michałem przy stole. Dzieci już spały, a my piliśmy herbatę w ciszy.
– Michał… Ja nie chcę już tego samochodu. Czuję się jak kierowca autobusu, nie jak matka. Ciągle tylko wożę wszystkich i wszystko. Może spróbujmy inaczej?
Michał spojrzał na mnie zaskoczony. – Ale jak? Przecież bez auta będzie ciężko…
– Spróbujmy przez miesiąc. Zobaczymy, czy damy radę. Może więcej spacerów? Może rowery? Komunikacja miejska?
Nie był przekonany. Ale widział moje zmęczenie i frustrację. Zgodził się na próbę.
Pierwsze dni były trudne. Zosia marudziła w autobusie, Staś zgubił rękawiczkę w tramwaju. Ja spóźniłam się do pracy, bo autobus utknął w korku. Ale po tygodniu zaczęliśmy dostrzegać plusy: mniej stresu o parkowanie, więcej rozmów podczas spacerów do przedszkola, mniej niepotrzebnych zakupów „bo przecież autem łatwiej przewieźć”.
Mama jednak nie odpuszczała.
– To nieodpowiedzialne! – mówiła przez telefon. – A jak zachorujecie? Jak pojedziecie do szpitala?
– Mamo, są taksówki, są sąsiedzi… Damy radę.
Teściowa była jeszcze bardziej stanowcza:
– Wszyscy w rodzinie mają samochody! Tylko wy musicie być inni?
Czułam się osaczona. Każda rozmowa kończyła się kłótnią albo obrażonym milczeniem. Michał próbował mediować:
– Mamo, to nasza decyzja. Daj nam spróbować.
Ale dla nich to był szok kulturowy. W ich pokoleniu samochód był symbolem sukcesu i bezpieczeństwa. Dla mnie stał się kulą u nogi.
W końcu podjęliśmy decyzję: sprzedajemy auto. Michał wystawił ogłoszenie na OLX-ie, a ja czułam ulgę i strach jednocześnie.
Kiedy przyszli kupcy i zabrali naszą wysłużoną Skodę Fabia sprzed bloku, Staś zapytał:
– Mamo, a gdzie teraz będziemy jeździć?
Przytuliłam go mocno.
– Tam gdzie zawsze chcieliśmy, tylko trochę wolniej.
Pierwsze tygodnie po sprzedaży były pełne wyzwań. Zakupy trzeba było planować z wyprzedzeniem. Do lekarza jechaliśmy tramwajem i autobusem – dzieci były zachwycone biletami i widokiem za oknem. Ja odkryłam na nowo uroki spacerów po naszym osiedlu na Ursynowie.
Ale rodzina nie dawała za wygraną.
Pewnego dnia mama przyszła z torbą zakupów i powiedziała:
– Wiesz co? Może masz rację… Dziś szłam piechotą i spotkałam sąsiadkę, której nie widziałam od lat.
Uśmiechnęłam się do niej przez łzy.
Teściowa potrzebowała więcej czasu. Nadal powtarzała wszystkim w rodzinie:
– Oni sprzedali samochód! Wyobrażacie sobie?
Ale kiedy zobaczyła zdjęcia dzieci z wycieczki rowerowej do Powsina, zaczęła pytać:
– A może i ja bym spróbowała?
Zmieniło się nasze życie. Nie jest łatwiej – jest inaczej. Czasem tęsknię za wygodą auta, zwłaszcza gdy pada deszcz albo dzieci są chore. Ale czuję się wolniejsza i spokojniejsza.
Najtrudniejsze było przekonać rodzinę, że można żyć inaczej niż wszyscy wokół. Że rezygnacja z samochodu to nie porażka ani fanaberia, tylko świadomy wybór.
Czasem pytam siebie: czy naprawdę trzeba mieć samochód, żeby być szczęśliwą rodziną w Polsce? A może szczęście jest gdzie indziej – tam gdzie idziemy razem, nawet jeśli trochę wolniej?