Między Ciszą a Krzykiem: Historia Marty z Pragi

– Marta, nie wracaj tak późno! – głos mamy odbijał się echem po klatce schodowej, kiedy skradałam się do mieszkania na trzecim piętrze starej kamienicy na Pradze. W dłoni ściskałam klucz, a serce waliło mi jak młotem. Znowu się spóźniłam. Znowu będę musiała tłumaczyć się z każdej minuty.

Weszłam do środka. W kuchni paliło się światło, a mama siedziała przy stole z kubkiem herbaty. Jej twarz była zmęczona, oczy podkrążone. – Gdzie byłaś? – zapytała cicho, ale w jej głosie czułam napięcie jak przed burzą.

– U Ani. Uczyłyśmy się do matury – skłamałam bez mrugnięcia okiem. Prawda była taka, że byłam z Pawłem na moście Śląsko-Dąbrowskim. Patrzyliśmy na światła miasta i rozmawialiśmy o tym, jak to będzie, kiedy już stąd wyjedziemy.

Mama westchnęła ciężko. – Twój ojciec zaraz wróci. Lepiej, żeby cię nie widział w takim stanie.

Wiedziałam, co to znaczy. Ojciec wracał z pracy późno i zawsze był zmęczony. Czasem zmęczony oznaczało tylko milczenie i patrzenie w telewizor. Czasem – krzyki i trzaskanie drzwiami. Najgorzej było, kiedy zaczynał pić.

Usiadłam na łóżku w swoim pokoju i słuchałam odgłosów z kuchni. Mama krzątała się nerwowo, szykując kolację. Słyszałam szelest folii, stukot talerzy, jej cichy płacz tłumiony szmatką do naczyń.

Zawsze chciałam być niewidzialna. W szkole byłam tą cichą Martą z Pragi, która nie odzywa się na lekcjach i nie zaprasza nikogo do domu. Tylko Ania wiedziała, co dzieje się za naszymi drzwiami. To ona nauczyła mnie śmiać się mimo wszystko.

Pewnego wieczoru, kiedy ojciec wrócił wcześniej niż zwykle, usłyszałam trzask klucza i jego ciężkie kroki w przedpokoju.

– Co na obiad? – burknął.

– Zupa pomidorowa i schabowe – odpowiedziała mama drżącym głosem.

– Znowu schabowe? Ile razy ci mówiłem…

Zaczął krzyczeć. Najpierw na mamę, potem na mnie, bo nie pozmywałam naczyń. W końcu trzasnął drzwiami do łazienki i długo nie wychodził.

Po tej nocy mama przyszła do mojego pokoju i usiadła na brzegu łóżka.

– Musisz być silna, Martusia – powiedziała szeptem. – Kiedyś stąd wyjedziesz i wszystko będzie inaczej.

Ale ja nie chciałam być silna. Chciałam tylko spokoju.

Mijały miesiące. Zdałam maturę lepiej niż się spodziewałam. Paweł dostał się na Politechnikę Warszawską, ja na Uniwersytet Warszawski. Marzyliśmy o wspólnym mieszkaniu na Ochocie, daleko od Pragi i wszystkiego, co nas tu trzymało.

Ale życie nie jest takie proste.

Ojciec zachorował. Diagnoza: rak płuc. Mama płakała nocami w kuchni, a ja czułam się rozdarta między obowiązkiem a pragnieniem wolności.

Pewnego dnia Paweł powiedział:

– Marta, musisz wybrać. Albo zostajesz tu dla nich, albo idziesz ze mną dalej.

Patrzyłam na niego długo. W jego oczach widziałam miłość i lęk przed przyszłością.

– Nie mogę ich zostawić – wyszeptałam.

Paweł spuścił głowę. – A siebie możesz?

Nie odpowiedziałam.

Ojciec umierał powoli. Każdy dzień był walką o oddech, o kolejną godzinę bez bólu. Mama chudła w oczach, a ja przestałam chodzić na uczelnię. Zajmowałam się domem, gotowałam zupy, podawałam leki.

Paweł coraz rzadziej dzwonił. W końcu przestał przychodzić w ogóle.

Któregoś wieczoru Ania przyszła do mnie z butelką taniego wina.

– Musisz coś zmienić – powiedziała stanowczo. – Inaczej nigdy stąd nie wyjdziesz.

– Nie mogę ich zostawić – powtórzyłam jak mantrę.

– Ale siebie już zostawiłaś dawno temu – odpowiedziała cicho.

Ojciec zmarł w listopadzie. Pogrzeb był skromny, padał deszcz ze śniegiem. Mama trzymała mnie za rękę tak mocno, że aż bolało.

Po pogrzebie usiadłyśmy razem w kuchni przy herbacie.

– Teraz możesz żyć po swojemu – powiedziała mama niespodziewanie spokojnie.

Ale ja nie wiedziałam już, czego chcę.

Minęły dwa lata. Skończyłam studia z opóźnieniem, pracowałam w kawiarni na Nowym Świecie. Paweł spotykał się już z kimś innym – widziałam ich raz razem w kinie Luna. Serce ścisnęło mi się z bólu, ale nie podeszłam.

Mama zaczęła chorować – najpierw serce, potem depresja. Znowu byłam potrzebna w domu bardziej niż gdziekolwiek indziej.

Czasem siadałam wieczorem przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Marzyłam o tym, żeby po prostu wyjechać – do Krakowa, do Gdańska, gdziekolwiek, byle dalej od wspomnień.

Ale zawsze coś mnie zatrzymywało: poczucie winy, obowiązek, lęk przed samotnością.

Pewnego dnia dostałam list od Ani:

„Marta,
Nie wiem, czy jeszcze pamiętasz siebie sprzed tych wszystkich lat. Tę dziewczynę z marzeniami o wielkim świecie i spokojnym domu. Może czas ją odnaleźć?”

Czytałam ten list wiele razy. Każde słowo bolało jak zadra pod paznokciem.

Któregoś wieczoru mama spojrzała na mnie uważnie:

– Nie chcę być twoim ciężarem – powiedziała cicho. – Chcę, żebyś była szczęśliwa.

Nie odpowiedziałam od razu. Ale tej nocy po raz pierwszy od lat zasnęłam bez lęku.

Dziś siedzę przy tym samym oknie co zawsze i patrzę na światła Warszawy. Wiem już, że nie da się uciec od przeszłości – można ją tylko zaakceptować i nauczyć się z nią żyć.

Czasem myślę o Pawle i o tym, co by było gdybym wtedy wybrała inaczej. Ale czy naprawdę można zacząć od nowa? Czy jesteśmy skazani na powtarzanie tych samych błędów?

A Wy? Czy kiedykolwiek musieliście wybierać między sobą a rodziną? Jak podjęliście tę decyzję?