Kiedy troska zamienia się w klatkę: Historia utraconej niezależności w polskim małżeństwie
— Piotr, znowu nie wziąłeś szalika! — krzyknęłam z kuchni, widząc go przez okno, jak wychodził na mróz bez żadnej ochrony szyi. Wbiegłam na korytarz, trzymając w dłoni wełniany szalik, który sama mu wydziergałam. — Ile razy mam ci powtarzać? Przeziębisz się!
Piotr spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem, ale w jego oczach zobaczyłam cień irytacji. — Daj spokój, Aniu. Jestem dorosły, nie dziecko.
Zamarłam na chwilę. To nie był pierwszy raz, kiedy słyszałam ten ton w jego głosie. Ale przecież chciałam tylko dobrze. Od zawsze powtarzano mi, że dobra żona dba o męża — gotuje, pierze, troszczy się o zdrowie. Tak robiła moja mama i babcia. Chciałam być taka jak one.
Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. Piotr był wtedy pewny siebie, samodzielny, miał własne zdanie i nie bał się go wyrażać. To mnie w nim urzekło. Po roku związku zaczęliśmy planować ślub, ale wszystko się przeciągało przez remont domu po jego wuju w Wieliczce. Piotr sam wszystko organizował — od kafelków po elektrykę. Byłam z niego dumna.
Kiedy w końcu zamieszkaliśmy razem, poczułam się odpowiedzialna za nasze szczęście. Chciałam, żeby niczego mu nie brakowało. Wstawałam wcześniej, żeby przygotować mu śniadanie do pracy, prasowałam koszule, nawet pakowałam mu drugie śniadanie z liścikiem „Kocham Cię”. Z początku Piotr się śmiał i mówił, że jestem „jego aniołem”.
Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Coraz częściej widziałam, jak przewraca oczami, kiedy przypominałam mu o lekach albo pytałam, czy na pewno zjadł obiad. — Aniu, mam dwie ręce — mówił coraz częściej.
Nie rozumiałam tego. Przecież chciałam tylko dobrze! Może robię coś źle? Może powinnam bardziej się starać?
Zaczęłam jeszcze bardziej dbać o szczegóły. Sprawdzałam, czy ma czyste skarpetki, czy nie zapomniał portfela, czy zamknął drzwi na klucz. Kiedy wracał późno z pracy, czekałam z kolacją i dzwoniłam do niego co pół godziny, jeśli nie odbierał telefonu.
Pewnego wieczoru Piotr wrócił wyjątkowo zmęczony. Usiadł przy stole i spojrzał na mnie z rezygnacją.
— Aniu… musimy porozmawiać.
Serce mi zamarło. — Co się stało?
— Czuję się… jakbym był twoim dzieckiem. Nie mężem.
Zrobiło mi się gorąco ze wstydu i złości jednocześnie.
— Przesadzasz! Przecież tylko się o ciebie troszczę! — wybuchłam.
— Ale ja tego nie chcę! — podniósł głos Piotr. — Chcę być samodzielny! Chcę decydować o sobie! A ty… ty wszystko robisz za mnie. Nawet nie wiem już, gdzie są moje rzeczy w domu!
Łzy napłynęły mi do oczu. — Myślałam, że tak trzeba…
— Nie trzeba! — przerwał mi stanowczo. — Chcę być twoim partnerem, a nie kolejnym obowiązkiem do odhaczenia na liście.
Przez kolejne dni chodziliśmy obok siebie jak cienie. Ja próbowałam się powstrzymać od kolejnych „drobnych” przysług, ale czułam się wtedy bezużyteczna i pusta. Piotr natomiast zaczął wychodzić z domu coraz częściej — najpierw na długie spacery, potem do znajomych.
Pewnej soboty odwiedziła nas moja mama. Zauważyła napiętą atmosferę i od razu zaczęła wypytywać:
— Co się dzieje? Pokłóciliście się?
Nie chciałam jej mówić prawdy, ale Piotr był szybszy.
— Pani córka traktuje mnie jak dziecko — powiedział gorzko.
Mama spojrzała na mnie z wyrzutem. — Aniu, przecież zawsze ci mówiłam…
— Właśnie! — przerwałam jej ze łzami w oczach. — Zawsze mi mówiłaś! Że mam być dobrą żoną! Że mam dbać o męża!
Mama spuściła wzrok i wyszła do kuchni.
Wieczorem usiedliśmy z Piotrem przy stole w milczeniu. W końcu odezwał się cicho:
— Może powinniśmy spróbować terapii? Razem…
Zgodziłam się bez wahania. Wiedziałam już wtedy, że sama sobie nie poradzę.
Na pierwszej sesji psycholog zapytał mnie:
— Aniu, dlaczego tak bardzo chcesz kontrolować każdy aspekt życia Piotra?
Nie umiałam odpowiedzieć od razu. Po chwili ciszy wybuchłam płaczem.
— Bo boję się… że jeśli przestanę być potrzebna… to przestanę być kochana.
Piotr ścisnął moją dłoń pod stołem.
Terapia trwała kilka miesięcy. Uczyliśmy się na nowo rozmawiać ze sobą i stawiać granice. Ja musiałam nauczyć się odpuszczać i zaufać Piotrowi, że poradzi sobie sam. On musiał nauczyć się mówić o swoich potrzebach bez poczucia winy.
Nie było łatwo. Często wracały stare schematy — łapałam się na tym, że znów chcę wyręczyć Piotra w czymś drobnym. Ale teraz potrafiłam już zatrzymać się i zapytać siebie: „Czy to naprawdę konieczne?”
Dziś jesteśmy razem i choć nasza relacja nie jest idealna, oboje czujemy się wolni i kochani.
Czasem patrzę na Piotra i zastanawiam się: czy można kochać kogoś za bardzo? Czy nadmiar troski może być równie niszczący jak jej brak? Co wy o tym myślicie?