Za horyzontem: Odkryłam siebie, gdy wszyscy już przestali patrzeć
– Mamo, czy ty w ogóle kiedyś byłaś szczęśliwa? – zapytała mnie Zosia, patrząc na mnie spod grzywki, którą sama sobie ostatnio obcięła. Stałyśmy w kuchni, a ja mieszałam zupę ogórkową, jak co środę od dwudziestu lat. Zupa bulgotała, a ja poczułam, jak coś we mnie pęka.
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam tylko szum – szum wspomnień, niedopowiedzianych słów i tych wszystkich dni, które zlały się w jedno. Zosia miała 22 lata i właśnie wróciła z Erasmusa w Hiszpanii. Była inna – pewna siebie, rozgadana, pełna pomysłów. Ja? Ja byłam Lucyna z bloku na Pradze, żona Andrzeja, matka Zosi i Pawła, księgowa w lokalnej firmie budowlanej.
– Oczywiście, że byłam – odpowiedziałam w końcu, ale nawet dla mnie to zabrzmiało jak kłamstwo.
Zosia spojrzała na mnie uważnie. – Mamo, ty zawsze robisz wszystko dla innych. A co z tobą?
To pytanie nie dawało mi spokoju przez kolejne tygodnie. Andrzej wracał z pracy zmęczony i milczący. Paweł zamykał się w swoim pokoju z komputerem. Ja krzątałam się między kuchnią a łazienką, robiąc pranie, gotując obiady, pilnując rachunków. Czasem wieczorem siadałam na balkonie z kubkiem herbaty i patrzyłam na światła miasta. Wtedy czułam się najbardziej samotna.
Któregoś dnia w pracy szefowa poprosiła mnie o pomoc przy rozliczeniu projektu z Niemiec. Musiałam zadzwonić do Moniki – naszej kontrahentki z Berlina. Bałam się mówić po niemiecku, ale nie miałam wyjścia.
– Guten Tag, hier spricht Lucyna Nowak aus Warschau… – zaczęłam niepewnie.
Monika była ciepła i cierpliwa. Rozmawiałyśmy coraz częściej – najpierw służbowo, potem o pogodzie, o dzieciach, o życiu. Pewnego dnia zapytała:
– Lucyna, byłaś kiedyś w Berlinie?
Zaśmiałam się nerwowo. – Nigdy nie wyjeżdżałam za granicę. Zawsze coś… dzieci, praca…
– Przyjedź do mnie na weekend! Pokażę ci miasto.
Opowiedziałam o tym Andrzejowi przy kolacji. Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Po co ci to? Przecież ty nawet nie lubisz podróżować.
– Skąd wiesz? – zapytałam cicho.
Wtedy pierwszy raz od lat pokłóciliśmy się naprawdę poważnie. Andrzej nie rozumiał, dlaczego chcę wyjechać sama. Paweł wzruszył ramionami: „Rób co chcesz”. Tylko Zosia uśmiechnęła się szeroko:
– Jedź, mamo! Należy ci się.
Bałam się jak nigdy wcześniej. Ale kupiłam bilet na autobus do Berlina i spakowałam walizkę. W drodze czułam się jak dziecko – zagubiona i podekscytowana jednocześnie.
Monika czekała na mnie na dworcu z bukietem tulipanów.
– Willkommen in Berlin! – krzyknęła i uściskała mnie tak mocno, że aż się rozpłakałam.
Spacerowałyśmy po mieście do późna w nocy. Jadłyśmy currywurst pod Bramą Brandenburską, piłyśmy kawę nad Szprewą. Monika pokazała mi swoją ulubioną księgarnię i galerię sztuki współczesnej.
– Lucyna, ty jesteś taka ciekawa świata! – powiedziała nagle. – Czemu tego nie pokazujesz?
Nie umiałam odpowiedzieć. Wróciłam do Warszawy inna – z głową pełną obrazów i dźwięków. Andrzej był chłodny i zdystansowany.
– Zmieniasz się – powiedział któregoś wieczoru. – Nie wiem, czy mi się to podoba.
Zaczęliśmy się oddalać od siebie. Coraz częściej milczeliśmy przy kolacji. Paweł wyprowadził się do dziewczyny. Zosia planowała kolejną podróż.
A ja? Zapisałam się na kurs języka hiszpańskiego i zaczęłam chodzić na zajęcia z jogi. Poznałam ludzi takich jak ja – zagubionych, szukających czegoś więcej niż rutyna.
Pewnego dnia Andrzej spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Zostawił mi tylko kartkę: „Nie poznaję cię już”.
Płakałam całą noc. Ale rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę, która po raz pierwszy od lat była sobą.
Dziś mam 50 lat i czuję się młodsza niż kiedykolwiek. Podróżuję, uczę się nowych rzeczy, poznaję ludzi z całego świata. Czasem tęsknię za dawnym życiem – za bezpieczeństwem i przewidywalnością. Ale wiem jedno: nigdy nie wrócę do tamtej Lucyny.
Czy naprawdę trzeba czekać pół życia, żeby zacząć żyć dla siebie? Ile odwagi potrzeba, by powiedzieć „dość” cudzym oczekiwaniom? Może każda z nas powinna kiedyś zapytać siebie: „Kim jestem naprawdę?”