Moja żona, dawniej głodna sąsiadka, dziś burzy mój świat – czy można uratować nasze małżeństwo?
– Znowu nie wyniosłeś śmieci, Michał! – krzyknęła Anka, trzaskając drzwiczkami szafki kuchennej tak mocno, że aż podskoczyłem na krześle.
Spojrzałem na nią zmęczonym wzrokiem. Od kilku miesięcy każdy dzień zaczynał się i kończył podobnie – pretensje, ciche dni, niekończące się kłótnie o drobiazgi. A przecież jeszcze dwa lata temu wszystko wyglądało inaczej. Wtedy Anka była moją sąsiadką z naprzeciwka – cichą, nieco wycofaną kobietą, która zawsze unikała wzroku innych lokatorów. Pewnego zimowego wieczoru usłyszałem jej płacz na klatce schodowej. Stała skulona pod drzwiami swojego mieszkania, z reklamówką w ręku.
– Wszystko w porządku? – zapytałem wtedy niepewnie.
– Przepraszam… Nie mam już siły… – wyszeptała, a jej głos drżał od łez.
Okazało się, że straciła pracę i od tygodni żyła praktycznie o suchym chlebie. Bez rodziny, bez wsparcia. Zrobiło mi się jej żal. Zaprosiłem ją do siebie na kolację. Tak zaczęła się nasza znajomość – od talerza gorącej zupy i rozmowy przy kuchennym stole.
Z czasem coraz częściej jadaliśmy razem. Pomagałem jej znaleźć dorywcze prace, a ona odwdzięczała się drobnymi przysługami – upiekła ciasto, posprzątała mieszkanie. Wydawało mi się, że rodzi się między nami coś wyjątkowego. Może nawet miłość? Po kilku miesiącach Anka zamieszkała ze mną. Wkrótce potem wzięliśmy ślub – trochę z rozsądku, trochę z potrzeby bliskości.
Ale życie szybko zweryfikowało nasze wyobrażenia. Anka nie mogła znaleźć stałej pracy, coraz częściej zamykała się w sobie. Ja wracałem zmęczony po 12 godzinach na budowie i marzyłem tylko o ciszy. Tymczasem ona czekała na mnie z listą pretensji: że nie pomagam w domu, że nie rozumiem jej problemów, że jestem obojętny.
– Michał, ty mnie w ogóle nie słuchasz! – wybuchała raz po raz.
– Słucham cię, tylko… jestem zmęczony – tłumaczyłem się bez przekonania.
– Zawsze jesteś zmęczony! Może gdybyś mnie kochał naprawdę, to byś się bardziej starał!
Te słowa bolały. Zacząłem się zastanawiać: czy ja ją w ogóle kocham? Czy to była miłość, czy tylko litość? Czy ona kocha mnie, czy po prostu boi się samotności?
Pewnego dnia wróciłem wcześniej do domu i usłyszałem rozmowę Anki przez telefon:
– Nie wiem już, co robić… On jest dobry, ale ja czuję się jak intruz… Czasem myślę, że lepiej byłoby wrócić do siebie…
Zamarłem w progu. Przez chwilę miałem ochotę wejść i powiedzieć wszystko, co leżało mi na sercu. Ale zabrakło mi odwagi.
Wieczorem próbowałem zacząć rozmowę:
– Anka… Może powinniśmy porozmawiać o tym, co dalej?
– O czym tu gadać? Ty masz swoje życie, ja swoje. Nawet nie wiem, po co tu jeszcze jestem…
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem łzy w jej oczach od czasu tamtej nocy na klatce schodowej. Usiadłem obok niej i przez chwilę milczeliśmy.
– Przepraszam – powiedziałem cicho. – Chciałem dobrze… Ale chyba oboje jesteśmy nieszczęśliwi.
– Ja też przepraszam… Może powinniśmy dać sobie trochę czasu? – zaproponowała niepewnie.
Zgodziłem się. Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Każdy dzień był próbą sił – kto pierwszy się odezwie, kto pierwszy wyciągnie rękę do zgody. Czasem miałem ochotę uciec z domu i nigdy nie wracać. Innym razem przypominałem sobie tamtą pierwszą kolację i myślałem: może jeszcze da się to uratować?
Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole i milczeliśmy. Czułem się jak więzień własnego życia.
Pewnego dnia Anka oznajmiła:
– Dostałam pracę w sklepie spożywczym na osiedlu. Może to coś zmieni…
Ucieszyłem się szczerze, choć gdzieś w środku poczułem ukłucie zazdrości – że może teraz ona odejdzie i zostawi mnie samego.
Minęły kolejne miesiące. Anka stała się bardziej pewna siebie, zaczęła wychodzić z koleżankami z pracy. Ja coraz częściej zostawałem sam w domu i zastanawiałem się: czy to już koniec? Czy jeszcze możemy być razem?
Ostatniej niedzieli usiedliśmy razem na ławce przed blokiem.
– Michał… Chciałam ci podziękować za wszystko. Bez ciebie bym nie przetrwała tamtego czasu. Ale chyba musimy sobie dać wolność…
Patrzyłem na nią długo i czułem narastający żal – do niej, do siebie, do losu.
– Może masz rację… Może czas zacząć żyć naprawdę – odpowiedziałem cicho.
Dziś siedzę sam w pustym mieszkaniu i myślę: czy można zbudować szczęście na fundamencie litości? Czy gdybyśmy byli ze sobą szczerzy od początku, wszystko potoczyłoby się inaczej? Co wy byście zrobili na moim miejscu?