Telefon, który zmienił wszystko: Historia o rodzinnych tajemnicach i przebaczeniu

Zadzwonił telefon. „Dzień dobry, tu pogotowie ratunkowe. Pani numer został podany jako kontakt w razie nagłego wypadku. Chodzi o pana Andrzeja Domańskiego.” Zamarłam. „Kogo?” – zapytałam odruchowo, choć przecież doskonale znałam to nazwisko. Andrzej Domański. Mój ojciec. Człowiek, którego nie widziałam od ponad dziesięciu lat. Człowiek, którego nienawidziłam i za którym jednocześnie tęskniłam przez całe dorosłe życie.

„Trafił do szpitala po omdleniu na ulicy. Był przytomny, zanim stracił świadomość, podał pani numer. Może pani przyjechać?” – głos ratownika był rzeczowy, ale gdzieś w tle słyszałam zniecierpliwienie. Jakby wiedział, że nie każda córka rzuca wszystko i biegnie do ojca.

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam tylko jedno: dlaczego podał mój numer? Przecież tyle lat milczał. Przecież sam wybrał samotność. Przecież… przecież ja też wybrałam życie bez niego.

W końcu powiedziałam cicho: „Już jadę”.

Wsiadłam do tramwaju, dłonie mi się trzęsły. Przez szybę patrzyłam na znajome ulice Warszawy, ale czułam się jak dziecko, które zgubiło się w tłumie dorosłych. Wspomnienia wracały falami – krzyk matki, trzask drzwi, zapach alkoholu unoszący się w mieszkaniu na Pradze. I Andrzej – wysoki, postawny mężczyzna z oczami, które potrafiły być czułe tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył.

W szpitalu pielęgniarka zaprowadziła mnie na oddział ratunkowy. Andrzej leżał na łóżku, podłączony do kroplówki. Był blady, jakby ktoś wymazał z niego wszystkie kolory życia. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się słabo.

– Cześć, Karolina – powiedział ochryple.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przez chwilę miałam ochotę wyjść i już nigdy nie wrócić. Ale zostałam.

– Dlaczego podałeś mój numer? – zapytałam w końcu.

– Bo… bo jesteś jedyną osobą, która jeszcze może mnie wysłuchać – odpowiedział cicho.

Usiadłam na krześle obok łóżka i przez chwilę milczeliśmy. W głowie miałam tysiące pytań: gdzie był przez te wszystkie lata? Dlaczego zostawił mnie i mamę? Dlaczego nie próbował naprawić tego, co zepsuł?

– Karolina… – zaczął po chwili – Wiem, że nie masz powodu mi ufać. Ale chciałem ci powiedzieć… przeprosić. Za wszystko.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przeprosiny? Po tylu latach? Czy to w ogóle coś znaczy?

– Myślisz, że jedno „przepraszam” wystarczy? – syknęłam przez zaciśnięte zęby.

– Nie wiem… Może nie. Ale musiałem spróbować.

Odwróciłam wzrok. Wtedy przypomniałam sobie ostatnią kłótnię rodziców. Miałam dwanaście lat. Ojciec wrócił pijany do domu, mama płakała w kuchni, a ja schowałam się pod stołem i zakryłam uszy dłońmi. Potem był rozwód, przeprowadzka do babci na Bielany i długa cisza.

– Wiesz… – zaczęłam powoli – Mama nigdy cię nie przeklinała. Zawsze mówiła, że jesteś chory i że kiedyś może ci się uda wyzdrowieć.

Andrzej spojrzał na mnie z wdzięcznością.

– Próbowałem… kilka razy byłem na terapii. Ale zawsze coś mnie ściągało z powrotem.

– Alkohol?

Skinął głową.

– I samotność. Po rozwodzie nie miałem już nikogo.

Zrobiło mi się go żal, choć przecież nie powinno. Przez niego mama musiała pracować na dwa etaty, ja opiekowałam się młodszym bratem Pawłem i przez całe liceum nie miałam czasu na własne życie.

– Dlaczego teraz? – zapytałam cicho.

– Bo czuję, że to może być mój koniec. Lekarz mówił o sercu… I nagle pomyślałem o tobie. O tym wszystkim, co straciłem.

Wtedy do sali wszedł lekarz.

– Panie Andrzeju, wyniki są niepokojące. Musimy pana zatrzymać na oddziale kardiologicznym.

Ojciec spojrzał na mnie błagalnie.

– Zostaniesz jeszcze chwilę?

Nie odpowiedziałam od razu. Wyszłam na korytarz i zadzwoniłam do mamy.

– Mamo… Tata jest w szpitalu. Chyba umiera.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Karolina… To twoja decyzja, czy chcesz go widzieć. Ja już wszystko przeżyłam – powiedziała spokojnie mama.

Wróciłam na salę i usiadłam przy łóżku ojca. Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu.

– Chciałbym cię prosić o jedną rzecz – odezwał się w końcu Andrzej – Powiedz Pawłowi… powiedz mu, że go kocham i że żałuję wszystkiego.

Pokiwałam głową, choć nie wiedziałam, czy będę miała odwagę rozmawiać z bratem o ojcu.

Przez kolejne dni przychodziłam do szpitala codziennie. Rozmawialiśmy o przeszłości, o tym co bolało najbardziej. Ojciec opowiadał o swoim dzieciństwie w małym miasteczku pod Radomiem, o marzeniach o lepszym życiu w Warszawie i o tym, jak łatwo można wszystko stracić przez własne słabości.

Któregoś dnia przyniosłam mu zdjęcie z mojego ślubu – tego ślubu, na którym go zabrakło.

– Piękna byłaś – powiedział ze łzami w oczach – Przepraszam, że mnie tam nie było.

Poczułam wtedy pierwszy raz od lat coś na kształt ulgi. Może przebaczenie to nie jest jednorazowy akt, tylko proces?

Ojciec zmarł tydzień później nad ranem. Byłam przy nim do końca. Trzymałam go za rękę i szeptałam mu do ucha słowa pożegnania.

Dziś często wracam myślami do tamtego telefonu. Czy dobrze zrobiłam, że pojechałam do szpitala? Czy można naprawdę wybaczyć komuś lata bólu i samotności? A może czasem wystarczy po prostu być obok?