Między młotem a kowadłem: Opowieść teściowej z Warszawy

– Naprawdę nie rozumie pani, że jest pani problemem? – głos Agnieszki przeszył ciszę mojego mieszkania jak nóż. Stała w progu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, a jej oczy błyszczały chłodem. – Michał nie mówi tego wprost, ale ja wiem, że przez panią mamy ciągle kłótnie.

Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę po prostu wyjść z własnego salonu. Ale to był mój dom. Mój świat, w którym przez sześćdziesiąt lat próbowałam budować ciepło i bezpieczeństwo. Teraz czułam się jak intruz.

– Agnieszko, ja tylko chciałam pomóc… – zaczęłam nieśmiało, ale przerwała mi bezlitosnym gestem.

– Pomóc? Proszę nie żartować! Ciągle pani dzwoni, wypytuje, komentuje wszystko. Michał jest dorosły! – jej głos podniósł się o oktawę. – Chce pani, żebyśmy się rozstali?

Wtedy zadzwonił telefon. Michał. Zawsze dzwonił w najgorszym możliwym momencie. Odebrałam, czując jak serce wali mi w piersi.

– Mamo, możesz nie rozmawiać z Agnieszką o naszych sprawach? – zapytał cicho, jakby bał się własnych słów.

– Michałku…

– Proszę cię. To dla mnie ważne.

Rozłączył się. Zostałam sama z Agnieszką, która patrzyła na mnie z satysfakcją.

Wróciły do mnie wszystkie chwile z dzieciństwa Michała: jego pierwsze kroki, gorączkowe noce, kiedy czuwałam przy jego łóżku, pierwsze złamane serce. Byliśmy tylko we dwoje – ja i on. Mąż odszedł, gdy Michał miał osiem lat. Przez lata byłam dla niego wszystkim: matką, ojcem, przyjacielem. Teraz miał własną rodzinę i… ja byłam problemem.

Po wyjściu Agnieszki długo siedziałam w ciszy. Wpatrywałam się w zdjęcie Michała z dzieciństwa stojące na komodzie. Czy naprawdę jestem taka zła? Czy to źle, że chcę wiedzieć, czy mój syn jest szczęśliwy?

Następnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka, pani Zofia.

– Basiu, słyszałam, że miałaś gości…

– Gości? Raczej burzę – westchnęłam.

– Oj, kochana… Synowe to trudny temat. Moja też mnie nie znosi. Ale wiesz co? Ja już przestałam się starać. Żyję swoim życiem.

Łatwo powiedzieć. Ale jak żyć swoim życiem, kiedy całe życie było się tylko matką?

Wieczorem zadzwoniła Agnieszka. Byłam pewna, że chce przeprosić. Myliłam się.

– Proszę nie przychodzić do nas bez zapowiedzi – powiedziała chłodno. – I proszę nie dzwonić do Michała codziennie. On ma pracę i rodzinę.

Zacisnęłam pięści tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

– Rozumiem – odpowiedziałam cicho.

Po tej rozmowie przez tydzień nie dzwoniłam do Michała. Czekałam, aż sam się odezwie. Czułam się jak karana uczennica. W końcu zadzwonił.

– Mamo… wszystko w porządku?

– Tak, synku – skłamałam.

– Jakoś tak… cicho ostatnio.

– Nie chcę wam przeszkadzać.

– Mamo…

Usłyszałam w jego głosie cień wyrzutów sumienia. Ale nie powiedział nic więcej.

W weekend przyszła do mnie moja przyjaciółka Teresa.

– Basia, musisz zacząć żyć dla siebie! Zapisz się na jogę albo na kurs tańca! – namawiała mnie z entuzjazmem.

Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.

– Tereniu… Ja mam sześćdziesiąt lat! Co ja będę tańczyć?

– A co ci szkodzi? Przestań myśleć o tym, co powiedzą inni!

Może miała rację? Może powinnam przestać żyć życiem Michała?

Ale jak to zrobić? Każda matka wie, że dziecko – nawet dorosłe – zawsze zostaje dzieckiem w jej sercu.

Kilka dni później spotkałam Agnieszkę na klatce schodowej. Miała podkrążone oczy i wyglądała na zmęczoną.

– Dzień dobry – powiedziałam ostrożnie.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Dzień dobry…

Przez chwilę stałyśmy w niezręcznej ciszy. W końcu odezwałam się pierwsza:

– Jeśli potrzebujesz pomocy z Antosiem… mogę go odebrać z przedszkola.

Patrzyła na mnie długo, jakby ważyła moje słowa.

– Dziękuję… Może kiedyś skorzystam.

To było więcej niż zwykle.

Wieczorem zadzwonił Michał.

– Mamo… Agnieszka mówiła, że byłaś miła na klatce schodowej.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

– Staram się…

Przez kolejne tygodnie powoli uczyłam się żyć inaczej. Zaczęłam chodzić na spacery po Łazienkach, zapisałam się na warsztaty ceramiczne w domu kultury na Mokotowie. Poznałam tam kilka kobiet w moim wieku – każda miała swoją historię o synowej lub zięciu. Śmiałyśmy się przez łzy z naszych rodzinnych dramatów.

Któregoś dnia Teresa zaprosiła mnie na wieczór poezji śpiewanej. Siedziałyśmy w małej kawiarni przy Nowym Świecie, słuchałyśmy piosenek Starego Dobrego Małżeństwa i nagle poczułam… spokój. Może pierwszy raz od lat.

Ale spokój nie trwał długo. Pewnego popołudnia zadzwoniła Agnieszka:

– Pani Basiu… może mogłaby pani odebrać Antosia? Mam pilne spotkanie w pracy…

Serce mi zabiło mocniej.

– Oczywiście! Zaraz wychodzę!

Antoś rzucił mi się na szyję przy wyjściu z przedszkola.

– Babciu! – krzyknął radośnie.

Poczułam łzy napływające do oczu. Może jednak jest dla mnie miejsce w tej rodzinie?

Wieczorem Agnieszka przyszła po syna. Była zmęczona i wdzięczna.

– Dziękuję… Naprawdę mi pani pomogła.

Uśmiechnęłam się niepewnie.

– Zawsze możesz na mnie liczyć.

Od tego dnia coś się zmieniło. Nie stałyśmy się przyjaciółkami – daleko nam do tego – ale zaczęłyśmy rozmawiać normalnie. Czasem nawet żartowałyśmy przy kawie o wybrykach Antosia czy o tym, jak Michał nie potrafi znaleźć skarpetek w szufladzie.

Ale rany sprzed miesięcy nie goją się tak łatwo. Czasem łapię się na tym, że chciałabym zadzwonić do Michała i zapytać o wszystko: czy jest szczęśliwy, czy Agnieszka go kocha, czy Antoś dobrze śpi… Ale powstrzymuję się. Uczę się być matką dorosłego syna – to trudniejsze niż myślałam.

Czasem patrzę na siebie w lustrze i pytam: czy jestem jeszcze komuś potrzebna? Czy można nauczyć się być szczęśliwą bez kontroli nad życiem tych, których kochamy najbardziej?

A wy? Jak radzicie sobie z byciem „teściową” lub „synową”? Czy można znaleźć złoty środek między troską a wolnością?