Chcieliśmy tylko pomóc sąsiadce, a w zamian dostaliśmy donos. Czy to jest wdzięczność?!
— Emilia, nie otwieraj! — usłyszałam szept męża, gdy ktoś zapukał do drzwi w sobotni poranek. Ale już było za późno. Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem i zobaczyłam przed sobą wysokiego mężczyznę w szarym płaszczu, z teczką pod pachą. — Dzień dobry, jestem z opieki społecznej. Przyszedłem w sprawie anonimowego zgłoszenia — powiedział spokojnym, ale stanowczym głosem.
W jednej chwili poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Spojrzałam na męża, a potem na nasze dzieci, które właśnie jadły śniadanie przy kuchennym stole. — Przepraszam, ale o co chodzi? — zapytałam drżącym głosem. — Dostaliśmy informację, że dzieci są zaniedbane, a państwo nie zapewniają im odpowiednich warunków do życia — odpowiedział urzędnik, rozglądając się po mieszkaniu.
To był moment, w którym świat mi się zawalił. Jeszcze tydzień temu wszystko wydawało się normalne. Mieszkaliśmy w bloku na warszawskim Ursynowie, nie bogato, ale przyzwoicie. Ja — Emilia, 35 lat, pracuję w sklepie spożywczym na pół etatu, mój mąż Michał jest kierowcą autobusu miejskiego. Mamy dwójkę dzieci: Zosię (8 lat) i Antka (5 lat). Staramy się jak możemy, żeby niczego im nie brakowało. Nie mamy luksusów, ale zawsze jest ciepło, czysto i coś do jedzenia.
A potem pojawiła się ona — pani Wanda z mieszkania naprzeciwko. Starsza pani, samotna od śmierci męża. Często prosiła nas o drobne przysługi: zakupy, wyniesienie śmieci, czasem pomoc przy komputerze. Nigdy nie odmawialiśmy. Dzieci nawet ją polubiły — Zosia czasem czytała jej bajki na głos, Antek przynosił rysunki. Myślałam, że jesteśmy dla niej jak rodzina.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie wieczorem. — Emilio, mogłabyś mi przynieść trochę mleka? Bardzo źle się czuję… — poprosiła słabym głosem. Michał był wtedy na nocnej zmianie, dzieci już spały. Zostawiłam je same na piętnaście minut i pobiegłam do sklepu pod blokiem. Gdy wróciłam, wszystko było w porządku.
Nie spodziewałam się wtedy, że ta drobna przysługa będzie początkiem naszego koszmaru.
Pracownik socjalny przeszedł się po mieszkaniu. Zajrzał do lodówki — była połowa tygodnia, więc nie było tam za wiele: trochę mleka, jajka, masło, kilka jogurtów i warzywa. — Czy dzieci mają swoje łóżka? — zapytał. Pokazałam mu pokoik dziecięcy: dwa łóżka piętrowe, kolorowe pościele z bohaterami bajek.
— A jak wygląda opieka nad dziećmi? Kto się nimi zajmuje? — dopytywał dalej.
— Ja i mąż na zmianę. Pracujemy na różne zmiany, żeby zawsze ktoś był w domu — tłumaczyłam nerwowo.
W końcu poprosił o rozmowę z dziećmi. Zosia była przestraszona, ale odpowiedziała grzecznie na wszystkie pytania: co jadła na śniadanie, czy chodzi do szkoły, czy ma koleżanki. Antek pokazał mu swoje zabawki i rysunki.
Po godzinie urzędnik podziękował i wyszedł. Zostawił nas z poczuciem upokorzenia i strachu.
Przez kolejne dni nie mogłam spać. W pracy byłam rozkojarzona, bałam się spojrzeń sąsiadów na klatce schodowej. Michał próbował mnie pocieszać: — To pewnie jakaś pomyłka. Może ktoś pomylił mieszkania… Ale ja czułam w sercu ciężar podejrzeń.
Kilka dni później spotkałam panią Wandę na schodach. Uśmiechnęła się do mnie szeroko i zapytała słodkim głosem: — Wszystko w porządku u was? Dzieci zdrowe?
Coś we mnie pękło.
— Pani Wando… czy to pani zadzwoniła do opieki społecznej? — zapytałam prosto z mostu.
Zbladła i spuściła wzrok. — Ja… ja tylko chciałam dobrze… Czasem słyszę płacz dzieci wieczorami… I widziałam ostatnio, że zostawiłaś je same…
— To była jedna sytuacja! Pomagałam pani! — wybuchłam ze łzami w oczach.
— Bałam się… że coś im się stanie… Nie chciałam zrobić wam krzywdy…
Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Przez tyle miesięcy byliśmy dla niej wsparciem, a ona odpłaciła nam donosami i podejrzeniami.
Wieczorem opowiedziałam wszystko Michałowi. Był wściekły: — Już nigdy więcej nie pomogę żadnemu sąsiadowi! — krzyczał.
Ale ja czułam tylko pustkę i żal. Przecież wystarczyło zapytać, porozmawiać…
Od tamtej pory nasze relacje z sąsiadami zmieniły się diametralnie. Ludzie zaczęli patrzeć na nas podejrzliwie. Dzieci pytały: — Mamo, dlaczego pani Wanda już nas nie odwiedza?
Nie wiem, jak długo jeszcze będziemy musieli żyć z tą łatką „tych od donosu”. Zastanawiam się czasem: czy warto być dobrym dla innych? Czy dobro naprawdę wraca?
A może to świat jest już tak pełen strachu i podejrzeń, że nawet zwykła pomoc staje się powodem do nieufności?
Czy wy też kiedyś zostaliście skrzywdzeni przez kogoś, komu chcieliście tylko pomóc?