Cud Bożonarodzeniowy w Warszawie: Historia Małego Michała

– On nie oddycha! – krzyknęła położna, a ja poczułam, jak świat wokół mnie się zatrzymuje. Wszystko, co słyszałam, to szum w uszach i rozpaczliwy płacz mojego męża, Pawła. Była Wigilia, śnieg cicho padał za oknem szpitala na Inflanckiej w Warszawie, a ja leżałam na stole porodowym, patrząc na ludzi w białych fartuchach, którzy walczyli o życie mojego synka.

Jeszcze kilka godzin wcześniej śmialiśmy się z Pawłem, że to będą nasze najbardziej wyjątkowe święta – pierwsze z naszym dzieckiem. Mieliśmy już wszystko przygotowane: maleńkie ubranka z reniferami, choinkę ubraną przez moją mamę i pierogi lepione przez teściową. Ale los miał dla nas inny scenariusz.

Poród zaczął się nagle, szybciej niż przewidywali lekarze. Ból był nie do opisania, ale jeszcze gorszy był strach – coś było nie tak. Michał przyszedł na świat siny, bez tętna. Widziałam tylko jego bezwładne ciałko i słyszałam rozpaczliwy głos lekarza: – Reanimujemy! Proszę wyjść!

Pawła wyprowadzili siłą z sali. Ja zostałam sama z ciszą, która dźwięczała mi w głowie jak najgorszy koszmar. Wtedy zaczęłam się modlić – do Boga, do losu, do kogokolwiek, kto mógłby nas wysłuchać. „Nie zabieraj mi go… Proszę…” – powtarzałam w myślach.

Minuty ciągnęły się jak godziny. W końcu drzwi otworzyły się z hukiem. Lekarka miała łzy w oczach. – Udało się. Michał żyje. Oddycha samodzielnie.

Nie pamiętam, jak znalazłam się przy inkubatorze. Michał był taki malutki, podłączony do kabli i rurek, ale jego klatka piersiowa unosiła się delikatnie. Paweł płakał jak dziecko, trzymając mnie za rękę.

Przez kolejne dni szpital stał się naszym domem. Wigilię spędziliśmy przy inkubatorze, śpiewając cicho kolędy i dzieląc się opłatkiem z pielęgniarkami. Moja mama przyniosła barszcz i uszka w termosie. Teściowa przyjechała z szopką zrobioną przez nasze starsze dzieci – Zosię i Janka.

Rodzina była rozdarta między nadzieją a strachem. Zosia pytała przez telefon: – Mamo, kiedy Michał wróci do domu? Janek milczał, obrażony na cały świat za to, że nie ma nas przy nim w święta.

Najtrudniejsze były noce. Siedziałam przy łóżeczku Michała i patrzyłam na jego maleńką twarz. Bałam się zasnąć – co jeśli przestanie oddychać? Co jeśli rano już go nie będzie? Paweł próbował być silny dla mnie i dzieci, ale widziałam po nim, że jest na granicy wytrzymałości.

Lekarze nie dawali gwarancji. – Był długo bez tętna – mówili cicho. – Musimy obserwować mózg, serce… Może być różnie.

Każdy dzień był walką o nadzieję. Każdy oddech Michała był dla mnie jak prezent od losu. W Boże Narodzenie przyszła do nas ordynator oddziału neonatologii. – Państwa syn jest prawdziwym cudem – powiedziała z uśmiechem. – Jego serce bije mocno. Wyniki są dobre.

Wróciliśmy do domu tuż przed Nowym Rokiem. Michał spał spokojnie w swoim łóżeczku pod choinką, a Zosia i Janek nie mogli oderwać od niego wzroku. Paweł przytulił mnie mocno i powiedział: – Już nigdy nie będziemy narzekać na święta.

Ale życie po takim doświadczeniu już nigdy nie jest takie samo. Każdy płacz Michała budzi we mnie lęk. Każda gorączka przypomina tamte chwile w szpitalu. Czasem budzę się w nocy i sprawdzam, czy oddycha.

Rodzina stara się wrócić do normalności, ale coś się zmieniło. Mama częściej dzwoni i pyta, czy wszystko w porządku. Teściowa przynosi zupę i mówi: – Trzeba dziękować za każdy dzień.

Zosia rysuje obrazki z aniołami i mówi: – Michał ma swojego anioła stróża. Janek zaczął być bardziej opiekuńczy wobec brata.

Czasem zastanawiam się, dlaczego to właśnie nam przydarzył się ten cud? Czy zasłużyliśmy na drugą szansę? Czy potrafimy ją docenić?

Patrzę na Michała i wiem jedno: życie jest kruche i nieprzewidywalne. Czasem wystarczy jedna chwila, by wszystko się zmieniło na zawsze.

Czy potrafimy naprawdę docenić to, co mamy? Czy umiemy być wdzięczni za każdy zwykły dzień? Może właśnie o to chodzi w cudach – żeby nauczyć się kochać życie jeszcze mocniej.