Czterdzieści lat temu znalazłam dziecko na progu. Dziś mój syn jest dorosły, ale tajemnica tamtej nocy wciąż nie daje mi spokoju.
— Mamo, dlaczego płaczesz? — zapytał mnie Bartek, kiedy po raz kolejny wrócił późno z pracy. Stałam przy kuchennym oknie, patrząc na ciemność za szybą. W tej samej ciemności, czterdzieści lat temu, usłyszałam cichy płacz. To był 1984 rok, środek listopada, noc tak zimna, że para unosiła się z ust nawet w domu.
Pamiętam to jak dziś. Byłam wtedy młodą kobietą po przejściach, świeżo po rozwodzie z Markiem. Mieszkałam sama w starym domu po rodzicach na obrzeżach Piotrkowa Trybunalskiego. Tamtej nocy nie mogłam zasnąć. W radiu mówili o stanie wojennym, o ludziach znikających bez śladu. Nagle usłyszałam coś — najpierw cichy stukot, potem płacz. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam wiklinowy kosz. W środku leżało niemowlę zawinięte w kocyk z wyhaftowanym imieniem: „Bartek”.
Serce waliło mi jak młotem. Rozejrzałam się — nikogo nie było. Tylko ślady butów w błocie prowadziły do furtki i znikały w ciemności. Zabrałam dziecko do środka. Przez całą noc siedziałam przy nim, bojąc się zadzwonić na milicję. Bałam się, że zabiorą go do domu dziecka, a ja już wiedziałam, jak wygląda życie bez miłości.
Rano zadzwoniłam do mojej matki. — Zosiu, co ty wyprawiasz? — krzyczała przez telefon. — Przecież to nie twoje dziecko! Ludzie będą gadać! — Ale ja już wiedziałam, że nie oddam Bartka nikomu.
Przez pierwsze miesiące żyliśmy jak w bańce. Sąsiedzi patrzyli na mnie spode łba. — Skąd ona ma to dziecko? — szeptali za moimi plecami. W sklepie pani Halina przestała się do mnie odzywać. Nawet moja siostra Ewa przestała przychodzić na kawę. Tylko ojciec czasem wpadał i przynosił mleko w proszku.
Najgorsze były wizyty opieki społecznej. — Pani Zofio, musi pani udowodnić, że jest pani matką tego dziecka — powtarzała urzędniczka z urzędu miasta. Pokazywałam im kocyk z imieniem i tłumaczyłam wszystko od początku. W końcu dali mi spokój, ale plotki nie ucichły nigdy.
Bartek rósł szybko. Był bystrym chłopcem, zawsze pierwszy do pomocy sąsiadom. Gdy miał siedem lat, zapytał mnie: — Mamo, dlaczego nie mam taty? Dlaczego jestem inny? — Przytuliłam go wtedy mocno i powiedziałam: — Jesteś moim największym skarbem i zawsze będziesz kochany.
Kiedy Bartek poszedł do liceum, zaczęły się kolejne problemy. Koledzy wyśmiewali go: — Ty nawet nie wiesz, kim jesteś! — krzyczeli na boisku. Wrócił do domu zapłakany i rzucił tornistrem o ścianę. — Mamo, powiedz mi prawdę! Skąd się wziąłem? — Przez chwilę milczałam, a potem opowiedziałam mu wszystko o tamtej nocy.
— Więc jestem nikim? — zapytał cicho.
— Nie jesteś nikim! Jesteś moim synem! — odpowiedziałam stanowczo.
Bartek długo nie mógł się z tym pogodzić. Przez kilka lat szukał swoich korzeni. Pisał listy do urzędu stanu cywilnego, przeglądał stare gazety z ogłoszeniami o zaginionych dzieciach. Nigdy nie znaleźliśmy żadnego śladu jego biologicznej matki.
Z czasem pogodził się ze swoim losem. Skończył studia prawnicze na Uniwersytecie Łódzkim i został adwokatem. Dziś jest szanowanym człowiekiem, ma żonę Kasię i dwójkę dzieci. Co roku w listopadzie przyjeżdża do mnie z bukietem kwiatów i mówi: — Mamo, dziękuję ci za wszystko.
Ale ja wciąż wracam myślami do tamtej nocy. Kim była kobieta, która zostawiła Bartka na moim progu? Czy była zdesperowana? Czy obserwowała nas potem z daleka? Czy wie, że jej syn wyrósł na dobrego człowieka?
Czasem myślę o tym wszystkim, gdy patrzę na wnuki bawiące się w ogrodzie. Czy zrobiłam dobrze? Czy powinnam była szukać jego matki bardziej uparcie? A może los sam wiedział najlepiej?
Może nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania… Ale jedno wiem na pewno: miłość nie zna granic ani papierów.
Czy wy bylibyście gotowi przyjąć obce dziecko pod swój dach? Czy potrafilibyście kochać je jak własne?