Cztery godziny nadziei: Jak z siostrą walczyliśmy o życie psa po śmierci wujka
– Nie wierzę, że naprawdę to robię – mruknąłem pod nosem, patrząc na Martę, która nerwowo bębniła palcami o deskę rozdzielczą starego volkswagena. Silnik warczał, a przed nami rozciągała się czterogodzinna trasa do małej wsi pod Lublinem. W radiu cicho grała jakaś ballada, ale nie słuchaliśmy jej – w naszych głowach dudniły tylko myśli o tym, co czeka nas na końcu tej drogi.
– Musimy zdążyć przed siedemnastą – powiedziała Marta, zerkając na mnie z niepokojem. – Jeśli nie…
Nie dokończyła. Oboje wiedzieliśmy, co się stanie. Burek, ukochany golden retriever naszego wujka Staszka, miał zostać uśpiony. Po śmierci wujka nikt nie chciał się nim zająć – ciotka twierdziła, że pies jest za stary i chory, kuzynka Ania miała alergię, a reszta rodziny rozłożyła ręce. Weterynarz wyznaczył termin eutanazji na dziś.
Marta była zrozpaczona. Ja – wściekły. Nie tylko na rodzinę, ale i na siebie. Przez lata unikaliśmy kontaktu z wujkiem, bo był „dziwakiem”, jak mawiała mama. Hodował pszczoły, czytał stare książki i rozmawiał z Burkiem jak z człowiekiem. Teraz już go nie było – a my zostaliśmy z jego psem i poczuciem winy.
– Pamiętasz, jak Burek uratował Staszka przed tamtym złodziejem? – zapytała Marta po chwili ciszy.
– Jasne. Wtedy wszyscy byli dumni z wujka i jego psa. A teraz…
Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Przed oczami miałem obraz Burka – kiedyś pełnego energii, teraz schorowanego i smutnego. Czy naprawdę zasłużył na taki koniec?
Telefon zadzwonił gwałtownie. To była ciotka Zosia.
– Michał, czy wy naprawdę zamierzacie zabrać tego psa? – jej głos był ostry jak brzytwa.
– Tak, ciociu. Już jedziemy.
– To bez sensu! On tylko cierpi! Lepiej mu będzie…
Rozłączyłem się bez słowa. Marta spojrzała na mnie z wdzięcznością.
– Dobrze zrobiłeś – szepnęła.
Droga dłużyła się niemiłosiernie. Każdy kilometr był jak wyrzut sumienia – dlaczego dopiero teraz? Dlaczego nie odwiedzaliśmy wujka częściej? Dlaczego pozwoliliśmy rodzinie decydować za nas?
Gdy dojechaliśmy do domu wujka, było już po czwartej. Przed bramą stał samochód weterynarza. Burek leżał na werandzie, patrząc smutno w dal. Weterynarz rozmawiał z ciotką Zosią i kuzynką Anią.
– Proszę się nie martwić, to potrwa chwilę – mówił spokojnie lekarz.
Wyskoczyłem z auta i podbiegłem do nich.
– Stop! Nie róbcie tego! Zabieramy Burka!
Wszyscy spojrzeli na mnie jak na wariata. Marta już biegła za mną, łzy płynęły jej po policzkach.
– On jest naszą rodziną! – krzyknęła. – Wujek by tego chciał!
Ciotka Zosia zacisnęła usta.
– A kto się nim zajmie? Ty? Przecież mieszkasz w bloku!
Spojrzałem na Martę. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Miałem dwupokojowe mieszkanie w Warszawie, Marta wynajmowała kawalerkę. Ale nie mogliśmy pozwolić, by Burek odszedł tak po prostu.
– Zrobimy to razem – powiedziałem cicho. – Będziemy się nim opiekować na zmianę.
Weterynarz spojrzał na nas pytająco.
– Jesteście pewni? Pies jest chory, wymaga leczenia i opieki…
– Jesteśmy pewni – odpowiedziała Marta stanowczo.
Zabraliśmy Burka do samochodu. Po drodze milczeliśmy – każde z nas walczyło ze łzami i poczuciem winy. Wiedzieliśmy, że czeka nas trudna droga: wizyty u weterynarza, leki, rehabilitacja… Ale też coś więcej – próba naprawienia tego, co zaniedbaliśmy przez lata.
Pierwsze tygodnie były koszmarem. Burek miał problemy z chodzeniem, często płakał nocami. Ja i Marta kłóciliśmy się o wszystko: kto ma go zabrać do weterynarza, kto zostaje z nim w nocy, kto płaci za leki. Mama dzwoniła codziennie:
– Po co wam ten kłopot? Lepiej by było…
Przerywałem jej rozmowę za każdym razem. Nie chciałem już słuchać wymówek ani narzekań.
Z czasem jednak coś się zmieniło. Burek zaczął odzyskiwać siły – powoli, ale wyraźnie. Zaczął merdać ogonem na nasz widok, domagać się głaskania i wychodzić na krótkie spacery. Zbliżyliśmy się do siebie z Martą jak nigdy wcześniej – wspólne noce przy kawie i rozmowy o wujku sprawiły, że poczuliśmy się znów rodziną.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy razem na kanapie, a Burek spał u naszych stóp.
– Myślisz, że wujek byłby z nas dumny? – zapytała Marta cicho.
Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się smutno.
– Myślę, że tak. Może właśnie o to chodziło w tej całej rodzinie… Żeby być razem wtedy, gdy jest najtrudniej.
Czasem patrzę na Burka i zastanawiam się: czy naprawdę musieliśmy przejść przez tyle bólu i konfliktów, żeby zrozumieć, co jest ważne? Czy rodzina to tylko więzy krwi – czy może przede wszystkim wybory i odpowiedzialność za tych, którzy nie mogą sami o siebie zawalczyć?