Fioletowe okulary: Historia Krzyśka i Dzika

— Krzysiek, dlaczego znowu wracasz taki brudny? — głos mamy przeszył mnie jak zimny wiatr. Stałem w korytarzu, trzymając w ręku fioletowe okulary, które znalazłem na śmietniku. Były trochę porysowane, ale dla mnie wyglądały jak skarb.

Nie odpowiedziałem. W głowie miałem tylko obraz tego psa — brudnego, wychudzonego, z raną na łapie. Słyszałem jeszcze jego skowyt, kiedy chłopaki z podwórka rzucili w niego kamieniem. Nie mogłem przestać o tym myśleć.

— Krzysiek! Mówię do ciebie! — Mama podniosła głos. — Znowu włóczysz się po śmietnikach? Co ludzie powiedzą?

Zacisnąłem pięści. Nie rozumiała mnie. Nikt mnie nie rozumiał. Ojciec odszedł dwa lata temu, zostawiając nas z długami i pustką w domu. Mama pracowała całymi dniami w sklepie, wracała zmęczona i rozdrażniona. A ja… Ja miałem tylko siebie. I teraz tego psa.

Wyszedłem na podwórko, zanim mama zdążyła powiedzieć coś jeszcze. Włożyłem fioletowe okulary na nos. Świat przez nie wydawał się inny — mniej szary, mniej bolesny. Może dlatego tak bardzo je polubiłem.

Na końcu ulicy, za starym garażem, znalazłem Dzika — tak go nazwałem. Leżał skulony, drżał z bólu i strachu. Uklęknąłem obok niego.

— Nie bój się, już nikt cię nie skrzywdzi — wyszeptałem.

Pies spojrzał na mnie nieufnie, ale nie uciekł. Wyciągnąłem kawałek bułki, który ukradkiem zabrałem z kuchni. Zjadł łapczywie, a ja poczułem coś dziwnego — jakby ktoś ścisnął mnie za serce.

Od tamtej pory codziennie przynosiłem mu jedzenie. Rozmawiałem z nim o wszystkim — o szkole, o mamie, o tym, jak bardzo tęsknię za tatą. Dzik słuchał cierpliwie, czasem tylko merdał ogonem albo lizał mnie po ręce.

W szkole nie miałem przyjaciół. Chłopaki z klasy śmiali się ze mnie, bo nosiłem stare ubrania i nie miałem najnowszego telefonu. Najgorszy był Bartek — lider paczki. To on pierwszy rzucił kamieniem w Dzika.

— Patrzcie na Krzyśka! Znowu gada do psa! — wołał, a reszta rechotała.

Udawałem, że mnie to nie rusza, ale bolało. Bardziej niż cokolwiek innego.

Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Mama siedziała przy stole z obcym mężczyzną. Pachniało kawą i papierosami.

— Krzysiu, poznaj pana Andrzeja — powiedziała mama z wymuszonym uśmiechem.

Nie odpowiedziałem. Andrzej spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi.

— Chłopak musi się nauczyć dyscypliny — mruknął do mamy.

Wiedziałem już wtedy, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

Wieczorami słyszałem ich kłótnie przez cienką ścianę. Mama płakała, Andrzej krzyczał. Czasem trzaskały drzwi albo tłukły się talerze. Wtedy uciekałem do Dzika. Tylko przy nim czułem się bezpiecznie.

Pewnej nocy obudziły mnie krzyki. Wyszedłem na klatkę schodową i zobaczyłem mamę z podbitym okiem. Andrzej stał nad nią z zaciśniętą pięścią.

— Zostaw ją! — wrzasnąłem.

Andrzej spojrzał na mnie wściekły. Przez chwilę myślałem, że mnie uderzy, ale tylko splunął pod nogi i wyszedł trzaskając drzwiami.

Mama płakała długo tej nocy. Przytuliłem ją mocno, choć sam chciałem być wtedy przytulony.

Następnego dnia poszedłem do szkoły jak zwykle. Bartek i jego banda czekali na mnie przed bramą.

— Słyszałem, że twoja matka ma nowego chłopa! Pewnie też cię bije! — krzyczał Bartek.

Nie wytrzymałem. Rzuciłem się na niego z pięściami. Byli silniejsi, powalili mnie na ziemię i kopali po żebrach. Nikt nie zareagował. Nauczyciele udawali, że nic nie widzą.

Po szkole poszedłem do Dzika. Leżał w swoim kącie za garażem, ale tym razem nie merdał ogonem na mój widok. Oddychał ciężko, rana na łapie zaczęła ropieć.

— Musisz wytrzymać… Proszę cię… — szeptałem przez łzy.

Zaniosłem go do weterynarza, choć wiedziałem, że nie mam pieniędzy na leczenie. Weterynarz spojrzał na mnie surowo.

— To nie jest twoja sprawa, chłopcze. Ten pies powinien trafić do schroniska.

— Ale on umrze w schronisku! Proszę pana…

Weterynarz westchnął i zgodził się opatrzyć Dzika za darmo. Powiedział jednak, że jeśli pies wróci na ulicę, długo nie przeżyje.

Wróciłem do domu późno wieczorem. Mama czekała na mnie w kuchni.

— Gdzie byłeś? Martwiłam się!

— Musiałem pomóc Dzikowi…

Mama spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.

— Krzysiu… Ja też czasem czuję się jak ten pies…

Objęliśmy się wtedy po raz pierwszy od dawna.

Następnego dnia Andrzej już się nie pojawił. Mama powiedziała mi później, że wyrzuciła go z domu.

Dzik powoli dochodził do siebie pod opieką weterynarza. Codziennie go odwiedzałem i opowiadałem mu o wszystkim — o szkole, o mamie, o tym, jak bardzo chciałbym mieć prawdziwą rodzinę.

Fioletowe okulary nosiłem coraz rzadziej. Świat bez nich nadal był trudny i bolesny, ale już wiedziałem, że mogę sobie poradzić — jeśli tylko będę miał kogoś obok siebie.

Czasem zastanawiam się: ile dzieci w moim miasteczku czuje się tak samo samotnych jak ja? Ilu ludzi przechodzi obok cierpienia obojętnie? Może wystarczy czasem spojrzeć przez czyjeś fioletowe okulary…