Gdy brat wraca po latach: walka o dom, który był całym moim światem

– Anka, nie udawaj, że mnie tu nie ma. Przyszedłem porozmawiać o domu – głos Marka rozbrzmiał w korytarzu, jakby był tu obcym. Stał w progu, z walizką w ręku i spojrzeniem, które nie znało już czułości.

Nie widziałam go od ośmiu lat. Ostatni raz, gdy przekroczył ten próg, krzyczał na ojca, że nie pozwala mu żyć po swojemu. Potem zniknął – najpierw do Warszawy, potem słuch po nim zaginął. A ja zostałam. Z tatą, z jego chorobą, z codziennością, która była coraz trudniejsza.

Zawsze byliśmy tylko my dwoje – ja i tata. Mama odeszła, gdy miałam dziesięć lat. Marek był starszy o cztery lata i już wtedy miał w sobie coś nieuchwytnego, jakby zawsze patrzył gdzieś dalej. Ja byłam tą, która zostaje. Tą, która gotuje rosół w niedzielę i podaje leki w nocy.

Gdy tata zachorował na raka, nie było mowy o domach opieki czy pielęgniarkach. Zrezygnowałam z pracy w bibliotece, bo przecież ktoś musiał być przy nim cały czas. Nie żałowałam ani jednego dnia. Nawet wtedy, gdy patrzyłam na swoje odbicie w lustrze i widziałam coraz więcej zmęczenia niż życia.

A teraz Marek wrócił. Przyszedł tu jak do hotelu, żądając połowy wszystkiego.

– Tata nie zostawił testamentu – powiedziałam cicho, ściskając kubek z zimną już herbatą. – Ale przecież wiesz, że to ja się nim opiekowałam. Ty nawet nie zadzwoniłeś przez te wszystkie lata.

Marek wzruszył ramionami.

– To nie zmienia faktu, że jestem jego synem. Prawo jest prawem. Chcę połowy domu i połowy wszystkiego, co zostało.

Poczułam, jak coś we mnie pęka. Ten dom to nie tylko cegły i dach nad głową. To wspomnienia – zapach świeżo pieczonego chleba w sobotę rano, śmiech taty przy starym telewizorze, łzy po pierwszej miłości. To miejsce, gdzie nauczyłam się żyć i kochać mimo wszystko.

– Marek… – zaczęłam drżącym głosem – czy naprawdę chcesz sprzedać dom? Przecież to wszystko, co nam zostało po rodzicach.

Spojrzał na mnie twardo.

– Potrzebuję pieniędzy. Mam swoje życie. Ty też powinnaś zacząć żyć własnym.

Zacisnęłam pięści pod stołem. Jak mam zacząć żyć własnym życiem, skoro całe oddałam rodzinie? Jak mam odejść stąd, gdzie każdy kąt przypomina mi o miłości i bólu?

Wieczorem zadzwoniła ciotka Basia.

– Aniu, słyszałam, że Marek wrócił…

– Tak – odpowiedziałam cicho. – Chce sprzedać dom.

– Nie pozwól mu na to! Przecież to ty byłaś przy ojcu do końca! On nawet nie przysłał kartki na święta!

Wiedziałam jednak, że prawo jest po jego stronie. Bez testamentu wszystko dzieli się po równo.

Przez kolejne dni Marek chodził po domu jak inspektor – zaglądał do szafek, przeglądał papiery taty, robił zdjęcia starych obrazów i porcelany babci. Czułam się jak intruz we własnym życiu.

Pewnego wieczoru usiadłam z nim przy kuchennym stole.

– Marek… Proszę cię. Daj mi czas. Nie jestem gotowa odejść stąd tak po prostu.

Spojrzał na mnie z irytacją.

– Anka, ja też mam swoje problemy. Mam kredyt we frankach i dwójkę dzieci na utrzymaniu. Nie mogę czekać w nieskończoność.

Zamilkłam. Wiedziałam o jego problemach tylko z plotek rodzinnych – nigdy się nimi ze mną nie dzielił. Może dlatego tak łatwo przyszło mu żądać połowy tego domu?

Następnego dnia przyszła sąsiadka pani Zosia.

– Aniu, słyszałam… Jeśli będziesz musiała się wyprowadzić, możesz zamieszkać u mnie na jakiś czas.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

– Dziękuję… Ale to nie to samo.

Wieczorami chodziłam po pustych pokojach i rozmawiałam z tatą w myślach:

„Tato… Co mam zrobić? Czy powinnam walczyć o ten dom? Czy powinnam odpuścić?”

Marek coraz częściej podsuwał mi do podpisania jakieś papiery – wyceny nieruchomości, propozycje sprzedaży. Czułam się osaczona.

W końcu wybuchłam:

– Marek! Czy naprawdę nic dla ciebie nie znaczy to miejsce? Czy naprawdę jesteś w stanie sprzedać wszystko dla pieniędzy?

Spojrzał na mnie z bólem w oczach.

– Anka… Ja też tu dorastałem. Ale życie mnie nauczyło jednego: sentymentami rachunków nie zapłacisz.

Usiadłam na schodach i płakałam jak dziecko. Po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna.

Kilka dni później przyszło pismo z sądu – Marek założył sprawę o podział majątku. Wiedziałam już wtedy, że przegram tę walkę.

Zaczęłam pakować rzeczy taty do kartonów. Każda fotografia bolała jak rana. Każdy kubek przypominał mi o niedzielnych śniadaniach we dwoje.

Ostatniego wieczoru przed wyprowadzką usiadłam na werandzie i patrzyłam na ogród pełen wspomnień.

Czy naprawdę rodzina musi się rozpaść przez pieniądze? Czy warto było poświęcić wszystko dla kogoś, kto nawet nie spojrzy wstecz?

Może ktoś z was zna odpowiedź…