Gorzka rocznica i słodkie przebudzenie: Jak pustka po dzieciach nauczyła nas kochać na nowo

— Ewa, czy naprawdę nie możesz przyjechać? — mój głos drżał, choć starałam się brzmieć pogodnie. Po drugiej stronie słyszałam tylko ciche westchnienie i szelest papierów. — Mamo, przecież wiesz, jak jest. Praca, dzieci, Krzysiek… Nie dam rady. Może za miesiąc? — odpowiedziała chłodno, jakby mówiła do urzędnika, a nie do matki. Poczułam, jak coś we mnie pęka. To już trzeci rok z rzędu, kiedy nasza córka nie pojawi się na naszej rocznicy ślubu. Z Witoldem siedzieliśmy w kuchni, patrząc na siebie bez słów. Stół był nakryty dla czterech osób, choć wiedzieliśmy, że zjemy tylko we dwoje.

Wojtek, nasz syn, nawet nie zadzwonił. Ostatni raz widzieliśmy go na Wielkanoc — pół roku temu. Wtedy też był spięty, ciągle zerkał na telefon, jakby czekał na wybawienie. Zawsze miał wymówkę: praca w Warszawie, korki, zmęczenie. Zastanawiałam się, kiedy nasze dzieci stały się dla nas obcymi ludźmi. Czy to ja popełniłam jakiś błąd? Czy byliśmy zbyt surowi? A może zbyt pobłażliwi?

— Może powinniśmy byli ich inaczej wychować — powiedziałam cicho do Witolda, łamiąc ciszę. On tylko wzruszył ramionami i nalał mi kieliszek wina.

— Nie obwiniaj się. Każdy idzie swoją drogą — odpowiedział, ale w jego oczach widziałam ten sam ból i rozczarowanie.

Siedzieliśmy tak przez chwilę, słuchając tykania zegara i odgłosów ulicy za oknem. W końcu Witold zaproponował:

— Może pójdziemy na spacer? Tak jak kiedyś, zanim pojawiły się dzieci.

Zgodziłam się bez przekonania. Wyszliśmy na chłodny wrześniowy wieczór. Miasto było ciche, jakby wszyscy schowali się przed światem. Przechodziliśmy obok parku, gdzie kiedyś bawiliśmy się z Ewą i Wojtkiem. Pamiętam ich śmiech, ich małe rączki trzymające nasze dłonie. Teraz park był pusty.

— Pamiętasz, jak Ewa zgubiła wtedy misia? — zapytał Witold z uśmiechem.

— Szukała go przez godzinę i płakała tak głośno, że aż sąsiedzi wyszli zobaczyć, co się stało — odpowiedziałam, a łzy napłynęły mi do oczu.

Przez chwilę rozmawialiśmy o dawnych czasach. O tym, jak byliśmy młodzi i pełni nadziei. O tym, jak marzyliśmy o dużej rodzinie i wspólnych świętach. Teraz zostaliśmy sami.

Wróciliśmy do domu późno. Zjedliśmy kolację przy świecach — pierwszy raz od lat tylko we dwoje. Na początku było niezręcznie. Nie wiedzieliśmy, o czym rozmawiać. Ale z każdą minutą napięcie opadało. Zaczęliśmy żartować z naszych dawnych kłótni o to, kto ma wynieść śmieci albo kto zapomniał kupić mleko.

— Może to właśnie jest szczęście? — zapytałam nagle. — Być razem mimo wszystko?

Witold spojrzał na mnie uważnie.

— Myślę, że przez te wszystkie lata zapomnieliśmy o sobie. Skupiliśmy się na dzieciach, pracy… A teraz zostaliśmy tylko my.

Poczułam coś dziwnego — ulgę pomieszaną ze smutkiem. Przez tyle lat żyliśmy dla innych. Teraz musieliśmy nauczyć się żyć dla siebie.

Następnego dnia zadzwoniła Ewa. Jej głos był inny — mniej spięty.

— Mamo… Przepraszam za wczoraj. Wiem, że to dla was ważne… Po prostu czasem czuję się przytłoczona wszystkim.

Chciałam jej powiedzieć, że rozumiem, ale nie byłam pewna, czy to prawda. Czy naprawdę rozumiem jej życie? Jej wybory?

— Ewa, kochamy cię bez względu na wszystko — powiedziałam tylko.

Po rozmowie długo siedziałam w ciszy. Witold przyszedł do mnie i objął mnie mocno.

— Może musimy pozwolić im odejść? — szepnął.

Nie odpowiedziałam. Wiedziałam jednak, że coś się zmieniło tej nocy. Może pierwszy raz od lat poczułam spokój.

Wieczorem usiedliśmy razem na balkonie z kubkami herbaty.

— Wiesz… Może to jest nasza druga szansa? — zapytałam cicho.

Witold uśmiechnął się smutno.

— Tak myślę. Tylko czy potrafimy ją wykorzystać?

Patrzyłam na rozświetlone okna sąsiadów i zastanawiałam się: czy można być szczęśliwym bez dzieci u boku? Czy potrafimy odnaleźć siebie na nowo?

Może właśnie wtedy zaczyna się prawdziwe życie? Co wy o tym sądzicie?