Kiedy dom przestaje być domem: Moja walka o godność dziadka Jana

– Mamo, dlaczego dziadek znowu nie odbiera telefonu? – zapytała Zosia, patrząc na mnie z niepokojem. Stałam w kuchni, ściskając kubek kawy tak mocno, że aż bolały mnie palce. Za oknem szarzał listopadowy poranek, a ja czułam, jakby ktoś ściskał mi serce coraz mocniej.

– Może znowu zasnął przed telewizorem – próbowałam się uśmiechnąć, ale głos mi drżał. Wiedziałam, że to nieprawda. Odkąd tata – właściwie dziadek Jan, bo to on wychował mnie po śmierci mamy – został sam w tej rozpadającej się chałupie pod Wyszkowem, coraz częściej zdarzały się dni, kiedy nie miał siły nawet wstać z łóżka.

Zosia miała dopiero dziewięć lat, a już rozumiała więcej niż powinna. Była moim światłem w tej szarzyźnie, ale i ona widziała, jak bardzo się martwię.

Wsiadłyśmy do starego opla i pojechałyśmy do dziadka. Droga była błotnista, a wiatr targał nagimi gałęziami drzew. Gdy weszłam do środka, uderzył mnie zapach wilgoci i starej kapusty. Dziadek leżał na wersalce, przykryty kocem.

– Ewa? To ty? – jego głos był słaby, ale w oczach pojawił się błysk radości.

– Tak, dziadku. Przywiozłam ci Zosię i trochę rosołu.

Usiadłam obok niego. Zosia zaczęła opowiadać o szkole, a ja patrzyłam na jego wychudzone dłonie. Wtedy zrozumiałam, że tak dalej być nie może.

Wieczorem zadzwoniłam do mojej ciotki Ireny.

– Irena, ja już nie daję rady. On tu sam zginie. Może… może powinniśmy pomyśleć o domu opieki?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Ewa… Ty wiesz, co on powie. On by tam umarł z żalu. Przecież całe życie był tu, na tej ziemi.

Wiedziałam. Ale co innego mogłam zrobić? Pracowałam na pół etatu w bibliotece w mieście, Zosia potrzebowała mnie codziennie. Nie mogłam rzucić wszystkiego i zamieszkać z dziadkiem. Ojciec Zosi odszedł dawno temu – nie miałam na kogo liczyć.

Przez kolejne dni próbowałam wszystkiego: sąsiadka Basia zaglądała do dziadka rano, ja przyjeżdżałam wieczorami. Ale pewnego dnia Basia zadzwoniła przerażona:

– Ewa! Jan leży na podłodze! Nie może wstać!

Pędziłam samochodem jak szalona. Dziadek był przytomny, ale wyziębiony i przestraszony. Pogotowie zabrało go do szpitala.

Wtedy usiedliśmy całą rodziną przy stole – ja, ciotka Irena i kuzyn Tomek.

– Ewa, musisz podjąć decyzję – powiedział Tomek. – On już nie wróci do siebie.

Płakałam całą noc. Przypominałam sobie dzieciństwo: jak dziadek uczył mnie jeździć rowerem po polnych drogach, jak piekliśmy razem chleb w starym piecu… Jak mogę go oddać obcym ludziom?

Następnego dnia pojechałam do szpitala.

– Dziadku…

Spojrzał na mnie smutno.

– Chcesz mnie oddać do domu starców? – zapytał cicho.

Zacisnęłam powieki.

– Ja… Ja nie chcę cię oddać. Ale boję się o ciebie. Tu nie ma kto ci pomóc…

Odwrócił wzrok do okna.

– Wiesz, Ewa… Ja już swoje przeżyłem. Ale nie chcę umierać sam.

To zdanie rozdarło mi serce na pół.

Przez kolejne dni szukałam rozwiązań. Dom opieki w Wyszkowie był zimny i bezosobowy – starsze panie siedziały w milczeniu przed telewizorem. Wróciłam do domu z poczuciem klęski.

Wieczorem Zosia przyszła do mnie z rysunkiem: ona, ja i dziadek trzymamy się za ręce pod wielkim dębem.

– Mamo… A może dziadek mógłby zamieszkać z nami?

Spojrzałam na naszą kawalerkę – dwa pokoje z kuchnią na czwartym piętrze bez windy. To niemożliwe…

Ale wtedy przypomniałam sobie o nowym projekcie gminy: mieszkania wspomagane dla seniorów w sąsiedniej miejscowości. Małe mieszkania z opieką pielęgniarską i wspólną świetlicą.

Pojechałam tam następnego dnia. Było jasno, ciepło, a starsi ludzie grali w warcaby i śmiali się razem przy herbacie.

Zaproponowałam to dziadkowi.

– To nie dom starców? – zapytał podejrzliwie.

– Nie. To takie miejsce, gdzie możesz mieć swój pokój i swoje rzeczy. Ale zawsze ktoś jest obok.

Dziadek długo milczał.

– A Zosia będzie mogła mnie odwiedzać?

– Codziennie, jeśli tylko zechcesz.

Wprowadził się tam dwa tygodnie później. Na początku był nieufny, zamknięty w sobie. Ale po miesiącu zadzwonił do mnie wieczorem:

– Ewa… Dziękuję ci. Dzisiaj grałem w szachy z panem Staszkiem i wygrałem! A Zosia może przyjechać jutro? Upiekliśmy razem szarlotkę…

Poczułam ulgę i wdzięczność. Może to nie był dom rodzinny z dzieciństwa, ale był to dom pełen ludzi i troski.

Czasem patrzę na zdjęcie mamy i myślę: czy dobrze zrobiłam? Czy można pogodzić własne życie z odpowiedzialnością za tych, którzy nas wychowali?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy można być dobrą córką i matką jednocześnie?