Między dwoma światami: Kiedy mąż staje się dzieckiem w cudzym ogrodzie
– Znowu zaczynasz? – syknęłam przez zaciśnięte zęby, patrząc na Pawła, który siedział przy kuchennym stole i wertował ogłoszenia o sprzedaży domów na wsi. – Przecież mówiłam ci już sto razy, że nie chcę wyjeżdżać z Warszawy!
Paweł nawet nie podniósł wzroku znad ekranu laptopa. – Marta, tu nie chodzi tylko o ciebie. Ja też mam prawo do szczęścia. Całe życie marzyłem o własnym kawałku ziemi, o ciszy, o tym, żeby dzieci biegały boso po trawie, a nie po betonie.
– Dzieci? – prychnęłam. – Jakie dzieci? Znasz nasze realia! Kredyt, praca po godzinach, twoja matka, która wciąż dzwoni i wypytuje, kiedy wreszcie damy jej wnuka…
– No właśnie! – przerwał mi z irytacją. – Może na wsi byłoby nam łatwiej. Może tam wreszcie poczulibyśmy się rodziną.
W tej chwili zadzwonił mój telefon. Mama. Oczywiście. Jakby wyczuła napięcie. Odebrałam i usłyszałam jej ciepły głos:
– Córeczko, przyjedźcie do nas na obiad w niedzielę. Dawno was nie widzieliśmy.
Zgodziłam się bez namysłu. Może to będzie okazja, żeby Paweł zobaczył, jak wygląda prawdziwe życie w mieście, wśród ludzi, którzy się kochają i wspierają.
Niedziela przyszła szybciej, niż się spodziewałam. W drodze do rodziców Paweł milczał. Patrzył przez okno samochodu na szare bloki i tłumy ludzi spieszących się gdzieś bez celu.
– Zobaczysz, będzie miło – próbowałam go przekonać. – Mama zrobi twoje ulubione pierogi.
– To nie pierogi są problemem – mruknął pod nosem.
W domu rodziców atmosfera była jak zwykle ciepła i gwarna. Tata opowiadał dowcipy, mama krzątała się po kuchni, a mój młodszy brat Michał przyniósł gitarę i zaczął grać stare piosenki Perfectu. Przez chwilę poczułam się znów jak dziecko.
Ale Paweł był nieobecny. Siedział przy stole, bawiąc się widelcem i co chwilę zerkał na telefon.
– Coś się stało? – zapytała mama z troską.
– Nic, wszystko w porządku – odpowiedział chłodno.
Po obiedzie tata zaproponował spacer po parku. Paweł odmówił. Został sam w salonie, gapiąc się przez okno na dzieci bawiące się na placu zabaw.
Wieczorem, gdy wracaliśmy do domu, wybuchł:
– Widzisz? Oni mają wszystko! Rodzinę, wsparcie, mieszkanie w centrum! A ja? Ja jestem nikim! Nawet tutaj czuję się jak obcy!
Zamurowało mnie. Nigdy wcześniej nie słyszałam w jego głosie tyle żalu i rozpaczy.
– Paweł…
– Nie rozumiesz mnie! Ty masz tu wszystko: rodziców, przyjaciół, wspomnienia. Ja mam tylko marzenie o domu na wsi, którego nawet nie chcesz spróbować zrozumieć!
Przez kolejne dni unikaliśmy rozmów. W pracy byłam rozkojarzona, a wieczorami zamykaliśmy się każde w swoim pokoju. Czułam, jak coś między nami pęka.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zastałam Pawła siedzącego na podłodze w salonie, otoczonego starymi zdjęciami z dzieciństwa.
– Co robisz? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział od razu. W końcu podniósł jedno zdjęcie i podał mi je drżącą ręką.
– To ja z dziadkiem na działce pod Radomiem. Tam byłem szczęśliwy…
Usiadłam obok niego. Po raz pierwszy od dawna poczułam jego ból.
– Boisz się, że nigdy nie będziesz miał swojego miejsca? – spytałam łagodnie.
Skinął głową. – Boję się, że nigdy nie będziemy naprawdę razem. Ty ciągle patrzysz za siebie, do swojego świata. Ja próbuję cię dogonić, ale chyba nie potrafię.
Objęłam go mocno. Po policzku spłynęła mi łza.
Następnego dnia zadzwoniła teściowa. Chciała wiedzieć, czy już podjęliśmy decyzję o przeprowadzce.
– Mamo, to nie takie proste – tłumaczył Paweł z rezygnacją. – Marta nie chce opuszczać miasta.
– A ty? – usłyszałam jej głos przez słuchawkę. – Ty chcesz całe życie być nikim?
Zacisnęłam pięści ze złości. Jak ona śmie tak mówić?!
Wieczorem wybuchła kolejna kłótnia.
– Twoja matka traktuje mnie jak przeszkodę! – krzyczałam przez łzy.
– Bo nią jesteś! – wrzasnął Paweł i natychmiast pożałował tych słów.
Zapanowała cisza gorsza niż krzyk.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Każdy dzień był walką o przetrwanie naszego małżeństwa.
Pewnego dnia dostałam wiadomość od Michała:
„Marta, mama jest w szpitalu. Przyjedź jak najszybciej.”
Serce mi zamarło. Bez słowa spakowałam torbę i pobiegłam na dworzec. Paweł nawet nie zapytał dokąd idę.
W szpitalu zobaczyłam mamę bladą i słabą jak nigdy dotąd. Usiadłam przy jej łóżku i rozpłakałam się jak dziecko.
– Córeczko… życie jest krótkie – wyszeptała mama słabym głosem. – Nie warto tracić czasu na kłótnie…
Te słowa dźwięczały mi w głowie przez całą noc.
Kiedy wróciłam do domu po kilku dniach, Paweł czekał na mnie w kuchni.
– Jak mama? – zapytał cicho.
– Lepiej… Ale ja… ja nie wiem już co robić z nami…
Usiadł naprzeciwko mnie i pierwszy raz od dawna spojrzał mi prosto w oczy.
– Marta… ja cię kocham. Ale nie potrafię żyć w świecie, który nie jest mój.
Zaczęliśmy rozmawiać szczerze jak nigdy wcześniej. O lękach, marzeniach i tym, co nas boli najbardziej.
Postanowiliśmy spróbować terapii małżeńskiej. To była trudna decyzja, ale chyba jedyna możliwa.
Minęły miesiące pełne łez i trudnych rozmów. Uczyliśmy się siebie od nowa. Ja próbowałam zrozumieć Pawła tęsknotę za spokojem i naturą; on starał się docenić moje przywiązanie do rodziny i miasta.
W końcu znaleźliśmy kompromis: kupiliśmy mały domek letni pod Warszawą. W weekendy jeździmy tam razem, a resztę tygodnia spędzamy w mieście.
Czy to wystarczy? Czy można pogodzić dwa światy bez utraty siebie?
Czasem patrzę na Pawła bawiącego się z naszym synkiem w ogrodzie i myślę: czy naprawdę trzeba wybierać jedno miejsce na zawsze? A może szczęście to umiejętność bycia razem — gdziekolwiek jesteśmy?