Między ścianami dziedzictwa: Historia Magdy z ulicy Słowackiego
— Nie możesz tu tak po prostu wchodzić, ciociu Halino! — krzyknęłam, czując jak głos mi drży, gdy zobaczyłam ją majstrującą przy zamku do mieszkania na ulicy Słowackiego. Odwróciła się powoli, jej spojrzenie było twarde jak granit. — Magda, ten dom należał do twojej mamy. Wszyscy jesteśmy rodziną, prawda?
Czułam, jak ściska mnie w gardle. Odkąd moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym — najpierw tata, potem mama kilka miesięcy później — a mój brat Paweł został potrącony przez samochód podczas powrotu z treningu piłkarskiego, moje życie zamieniło się w niekończący się ciąg pogrzebów i zamykanych drzwi. A jednak drzwi naszych domów były zawsze otwarte. Za bardzo otwarte.
Miałam dwadzieścia siedem lat, kiedy babcia Stefania zostawiła nam ostatni ze swoich domów: mieszkanie na trzecim piętrze kamienicy w centrum Krakowa, z parkietem skrzypiącym pod stopami i oknami wychodzącymi na Planty. To było jej królestwo, miejsce, gdzie jako dziecko uciekałam przed kłótniami rodziców. Rozwiedli się, gdy miałam dziesięć lat. Tata wyjechał do Gdańska z nową partnerką, mama została w Krakowie ze mną i Pawłem. Mieszkanie babci było naszym azylem.
Teraz te same ściany stały się polem bitwy.
— Nie rozumiesz, Magda? Wszyscy jesteśmy spadkobiercami. Nie możesz myśleć tylko o sobie! — wtrąciła się kuzynka Marta, opierając się nonszalancko o framugę drzwi. Zawsze miała ten piskliwy głos, który przyprawiał mnie o dreszcze.
— Nie chcę wszystkiego dla siebie! Ale czy możecie chociaż uszanować moje wspomnienia? Za każdym razem, gdy tu wchodzę, coś jest przestawione — zdjęcia mamy przesunięte, książki taty znikają…
Marta wzruszyła ramionami. — Może to i lepiej. Nie możesz żyć przeszłością.
Nie mogłam żyć przeszłością, ale teraźniejszość była dla mnie równie obca. Każdy dom, który odziedziczyłam — ten na przedmieściach, gdzie tata pielęgnował swój ogród różany; mieszkanie mamy przy ulicy Karmelickiej; domek letniskowy nad jeziorem Rożnowskim — stał się miejscem pielgrzymek krewnych, którzy czuli się uprawnieni do urządzania tam imprez, nocowania bez zapowiedzi czy nawet organizowania rodzinnych obiadów bez pytania mnie o zgodę.
Pamiętam zimowy wieczór. Wróciłam do mieszkania mamy po ciężkim dyżurze w szpitalu (jestem pielęgniarką) i zastałam ciocię Halinę siedzącą na kanapie z dwiema koleżankami, śmiejącymi się głośno przy butelce wina. — Magda! Chodź do nas! Napij się!
Poczułam się jak intruz we własnym domu. Nic nie powiedziałam. Zamknęłam się w pokoju i płakałam cicho.
Sytuacja pogorszyła się, gdy zaczęli mówić o sprzedaży wszystkiego. Wujek Andrzej chciał sprzedać dom na przedmieściach: — Nikomu nie jest potrzebny, Magda. Ty nie masz czasu się nim zajmować.
— Ale to był sen taty… — próbowałam protestować.
— Sen twojego ojca umarł razem z nim — uciął Andrzej.
Czułam się sama przeciwko wszystkim. Mama zawsze próbowała trzymać rodzinę razem, ale po jej śmierci każdy wyciągnął na wierzch swoje żale i pretensje: stare zazdrości, niewypowiedziane urazy, ukryte oskarżenia.
Pewnego letniego wieczoru siedziałam na tarasie domku nad jeziorem i patrzyłam na zachód słońca barwiący wodę na czerwono. Miałam ze sobą pudełko starych listów od mamy z czasów studiów w Warszawie. Czytałam je jeden po drugim. W każdym słowie słyszałam jej głos: „Nie pozwól im odebrać sobie tego, co kochasz.”
Ale jak bronić czegoś, gdy wszyscy patrzą na ciebie jak na egoistkę?
Pewnego dnia zadzwoniła Marta: — Postanowiliśmy wynająć mieszkanie babci przez Airbnb na wakacje. Nie masz nic przeciwko?
Zabrakło mi tchu. — Oczywiście, że mam! To mieszkanie babci! Nie możecie zrobić z niego hotelu!
— Magda, zawsze byłaś taka sentymentalna… — prychnęła.
Tej nocy nie zmrużyłam oka. Krążyłam po pustych pokojach domu taty na przedmieściach, dotykałam ścian jakby mogły mi dać ukojenie. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek poczuję się gdzieś naprawdę u siebie.
Następnego dnia zwołałam wszystkich krewnych na spotkanie. Spojrzałam każdemu prosto w oczy: — Dość tego. Nie pozwolę już traktować tych domów jak magazynów czy pensjonatów. Jeśli chcecie sprzedawać lub wynajmować — róbcie to beze mnie. Rezygnuję ze swojej części.
Zapadła ciężka cisza. Wujek Andrzej wiercił się niespokojnie na krześle: — Przestań robić z siebie ofiarę.
— Nie robię z siebie ofiary — odpowiedziałam spokojnie. — Po prostu wybieram siebie.
Wyszłam zostawiając za sobą niedowierzające spojrzenia i szeptane przekleństwa.
W kolejnych miesiącach poczułam się lżejsza… ale też bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. Straciłam domy, ale może ocaliłam coś ważniejszego: własny spokój.
Czasem wracam pod kamienicę babci i patrzę na okna rozświetlone przez obcych ludzi. Zastanawiam się, czy te ściany pamiętają jeszcze moje dziecięce śmiechy i dorosłe łzy.
Często pytam samą siebie: co naprawdę zostaje z rodziny, kiedy wszystko co nas łączyło to tylko mury i wspomnienia? A wy… co byście zrobili na moim miejscu?