Oddaliśmy synowi mieszkanie, a on nas zdradził. Czy rodzina to tylko słowo?

— Mamo, to nie tak jak myślisz! — głos Pawła drżał, ale w oczach miał upór, którego nie znałam.

Stałam w naszym dawnym salonie, teraz pełnym obcych pudeł i walizek. Obok mnie Andrzej, mój mąż, milczał, zaciskając pięści. Przez okno wpadało zimowe światło, odbijając się od pustych ścian. Jeszcze niedawno to było nasze miejsce — tu świętowaliśmy urodziny Pawła, tu płakałam po śmierci mamy, tu Andrzej naprawiał cieknący kran. Oddaliśmy mu je z miłością i nadzieją, że będzie mu tu dobrze. A teraz?

— Paweł, jak mogłeś? — wyszeptałam. — Przecież to miało być twoje miejsce. Nasze wspólne marzenie.

Paweł odwrócił wzrok. — Mamo, ja… Potrzebowałem pieniędzy. Nie rozumiecie tego. Praca w korpo nie daje mi tyle, ile myślałem. A wy przecież macie domek na wsi, tam wam lepiej.

Andrzej w końcu nie wytrzymał:
— To nie o pieniądze chodzi! Chodzi o zaufanie! Oddaliśmy ci wszystko, a ty wynająłeś mieszkanie obcym ludziom? Nawet nam nie powiedziałeś!

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przypomniałam sobie dzień, kiedy z Andrzejem podjęliśmy decyzję: oddajemy mieszkanie Pawłowi, a sami przeprowadzamy się do starego domku po mojej babci pod Łodzią. Chcieliśmy mu ułatwić start. Sami zaczynaliśmy od zera — ja i Andrzej poznaliśmy się na studiach pedagogicznych w Łodzi. Byliśmy młodzi, biedni i zakochani. Gdy dowiedziałam się o ciąży, miałam 23 lata i żadnych oszczędności.

Nie było mowy o wsparciu od rodziców — moja mama zmarła wcześnie, ojciec pił. Andrzej wychowywał się w bloku na Retkini, jego matka pracowała na trzy zmiany w szpitalu. Wszystko musieliśmy wypracować sami: kredyt na mieszkanie, praca po nocach, ja zrezygnowałam z urlopu macierzyńskiego i karmiłam Pawła mlekiem modyfikowanym, bo stres odbierał mi pokarm. Było ciężko, ale byliśmy razem.

Kiedy Paweł dorósł i dostał pracę w Warszawie, chcieliśmy mu dać to, czego sami nie mieliśmy: poczucie bezpieczeństwa. Przekazaliśmy mu akt własności mieszkania — nasz największy skarb. Sami przenieśliśmy się do domku na wsi. Było tam zimno i wilgotno, ale mieliśmy siebie.

A teraz Paweł stał przede mną i tłumaczył się jak obcy człowiek.

— Mamo, ja naprawdę nie chciałem was zranić… — zaczął cicho.

— To dlaczego nawet nie zadzwoniłeś? — przerwałam mu. — Dlaczego dowiedzieliśmy się od sąsiadki? Gdyby nie pani Zosia, która zadzwoniła z pytaniem, kto to są ci nowi ludzie w naszym mieszkaniu… — głos mi się załamał.

Paweł spuścił głowę.

— Bałem się waszej reakcji. Myślałem… że zrozumiecie. Że skoro wy sobie poradziliście bez niczyjej pomocy, ja też muszę.

Andrzej westchnął ciężko:
— Ale my chcieliśmy ci pomóc! Po to oddaliśmy ci mieszkanie! Żebyś nie musiał walczyć tak jak my!

Wtedy przypomniałam sobie wszystkie te noce spędzone nad rachunkami, kłótnie o pieniądze, łzy w poduszkę po kolejnej odmowie kredytu. Przypomniałam sobie też radość Pawła z pierwszego roweru i jego dumę po maturze.

— Paweł — powiedziałam cicho — czy ty naprawdę myślisz, że pieniądze są ważniejsze od rodziny?

Milczał długo. W końcu podszedł do mnie i objął mnie niezdarnie.

— Przepraszam, mamo. Chciałem dobrze… Ale chyba wszystko zepsułem.

Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam chaos: żal, gniew i poczucie porażki jako matka. Czy naprawdę wychowaliśmy syna na kogoś, kto potrafi nas tak zranić?

Wieczorem siedzieliśmy z Andrzejem przy kuchennym stole w naszym wiejskim domku. On milczał ponuro, ja bawiłam się łyżeczką w herbacie.

— Może przesadziliśmy? Może powinniśmy byli go lepiej przygotować do życia? — zapytałam cicho.

Andrzej pokręcił głową:
— Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Ale dzieci czasem wybierają inaczej niż byśmy chcieli.

Następnego dnia Paweł przyjechał do nas na wieś. Przywiózł ze sobą kawę i ciasto z cukierni.

— Chciałem porozmawiać — powiedział już od progu.
Usiedliśmy razem przy stole.

— Wynająłem mieszkanie, bo mam długi — wyznał nagle. — Wpadłem w spiralę kredytów przez głupotę. Chciałem wam zaoszczędzić zmartwień… Ale wiem, że was zawiodłem.

Patrzyłam na niego długo. Widziałam w nim siebie sprzed lat: zagubioną, przestraszoną młodą osobę próbującą udawać dorosłego.

— Synu — powiedziałam łagodnie — rodzina jest po to, żeby sobie pomagać. Nawet jeśli czasem się ranimy.

Paweł rozpłakał się jak dziecko.

Dziś minęło kilka miesięcy od tamtej rozmowy. Pomogliśmy Pawłowi spłacić część długów i ustaliliśmy jasne zasady: mieszkanie wróci do nas na czas spłat kredytów, a potem zdecydujemy razem co dalej. Nasza relacja jest trudna, pełna niedopowiedzeń i żalu, ale próbujemy ją odbudować.

Czasem patrzę przez okno na pola wokół naszego domku i zastanawiam się: czy można nauczyć dziecko odpowiedzialności bez bólu? Czy rodzina naprawdę jest silniejsza niż pieniądze i rozczarowania?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?