Odzyskane światło: Historia Magdy z podlaskiej wsi
– Magda, nie dyskutuj ze mną! – wrzasnął Andrzej, trzaskając drzwiami kuchni. Znowu. Znowu ten sam wieczór, ta sama kłótnia o nic i o wszystko. O to, że ziemniaki nie dość słone, że Zosia za głośno się śmieje, że ja… po prostu jestem.
Zacisnęłam dłonie na fartuchu, czując jak łzy cisną mi się do oczu. „Nie płacz przy dziecku”, powtarzałam sobie w myślach. Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami, w których odbijał się strach. Miała tylko osiem lat, a już wiedziała, kiedy trzeba być cicho, kiedy schować się do swojego pokoju.
Andrzej był moim pierwszym chłopakiem. Poznaliśmy się na zabawie w remizie w naszym miasteczku pod Białymstokiem. Miałam wtedy siedemnaście lat i wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. On był starszy o pięć lat, przystojny, pewny siebie. Moja mama powtarzała: „Magda, to dobry chłopak, pracowity. Nie wybrzydzaj.” A ja nigdy nie nauczyłam się wybrzydzać.
Wyszłam za Andrzeja zaraz po maturze. On pracował w tartaku, ja sprzątałam w szkole podstawowej. Żyliśmy skromnie, ale wtedy wydawało mi się, że to wystarczy. Wszystko zmieniło się po śmierci jego ojca. Andrzej zaczął pić. Najpierw tylko w weekendy, potem coraz częściej. Z każdym kieliszkiem stawał się innym człowiekiem – głośnym, agresywnym, nieprzewidywalnym.
– Po co ci ta praca? Siedź w domu! – krzyczał, kiedy wracałam później niż zwykle.
– Andrzej, musimy z czegoś żyć…
– Ja zarabiam! Ty masz być w domu! – rzucał szklanką o ścianę.
Z czasem przestałam wychodzić do ludzi. Sąsiadki patrzyły na mnie z litością, czasem z pogardą. „Magda, taka ładna dziewczyna byłaś…” – słyszałam szeptane za plecami komentarze. Ale nikt nie zapytał wprost, czy potrzebuję pomocy.
Kiedy Zosia miała sześć lat, Andrzej postanowił, że przeprowadzimy się na wieś – do starego domu po jego dziadkach pod Hajnówką. „Będzie taniej”, mówił. „Ziemia jest nasza.” Nie miałam siły protestować. Spakowałam nasze rzeczy i pojechałam z nim na koniec świata.
Dom był zimny i wilgotny. Woda tylko ze studni, piec kaflowy ledwo grzał. Przez pierwsze tygodnie płakałam po nocach z zimna i bezradności. Andrzej coraz częściej znikał na całe dnie – „załatwiał sprawy” w mieście. Zostawałyśmy z Zosią same.
Pewnego dnia wrócił pijany jak nigdy wcześniej.
– Mam dość tego wszystkiego! – wrzeszczał. – Wy sobie tu radźcie same!
Trzasnął drzwiami i wyszedł. Nie wrócił przez trzy dni.
Te trzy dni były najdłuższe w moim życiu. Bałam się każdego dźwięku za oknem, każdego stukotu gałęzi o szybę. Zosia tuliła się do mnie nocami.
– Mamusiu, on wróci?
– Nie wiem, kochanie…
Kiedy wrócił, nie powiedział ani słowa. Rzucił mi kilka banknotów na stół i wyszedł znowu. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: „Może lepiej by było bez niego?”
Zaczęłyśmy żyć własnym rytmem. Rano szykowałam Zosię do szkoły – musiała chodzić pieszo dwa kilometry przez las. Sama szukałam pracy gdzie się dało: sprzątałam u sąsiadów, pomagałam przy zbiorach truskawek, czasem piekłam ciasta na zamówienie.
Któregoś dnia przyszła do mnie pani Halina z sąsiedztwa.
– Magda, ty taka młoda jesteś… Czemu pozwalasz mu tak sobą pomiatać?
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Przecież nie miałam dokąd pójść.
– Może czas coś zmienić? – dodała cicho.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
Pewnej nocy obudził mnie krzyk Zosi.
– Mamusiu! On wrócił!
Andrzej stał w drzwiach pijany, brudny, z dzikim wzrokiem.
– Co tu robisz?! – wrzasnął na mnie.
– To mój dom…
– Twój?! Ty nic tu nie masz! – popchnął mnie tak mocno, że upadłam na podłogę.
Zosia płakała skulona w kącie. Wtedy coś we mnie pękło.
Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy do torby i zabrałam Zosię do miasta. Pojechałyśmy do mojej siostry Iwony do Białegostoku. Bałam się jej reakcji – od lat nie utrzymywałyśmy bliskiego kontaktu.
– Magda… co ty zrobiłaś? – zapytała cicho, widząc moje podbite oko.
– Musiałam… dla Zosi…
Iwona przyjęła nas bez słowa wyrzutu. Pomogła mi znaleźć pracę w sklepie spożywczym na osiedlu Piasta. Zaczęłyśmy powoli układać sobie życie od nowa.
Nie było łatwo. Wynajmowałyśmy mały pokój u starszej pani na obrzeżach miasta. Każda złotówka była na wagę złota. Zosia tęskniła za domem i pytała o ojca.
– On nas nie kocha? – pytała któregoś wieczoru.
– Kocha… tylko nie umie tego okazać – odpowiedziałam drżącym głosem.
Po kilku miesiącach Andrzej zaczął dzwonić.
– Wróćcie! Bez was nie umiem żyć!
Nie wierzyłam mu już ani trochę.
Któregoś dnia przyszedł pod sklep i zrobił awanturę przy klientach.
– Oddaj mi dziecko! – krzyczał.
Wezwałam policję pierwszy raz w życiu. Drżały mi ręce jeszcze długo po ich odjeździe.
Z czasem zaczęłyśmy z Zosią oddychać pełną piersią. Ona znalazła koleżanki w nowej szkole, ja zaprzyjaźniłam się z sąsiadkami z bloku. Zaczęłam chodzić na spotkania grupy wsparcia dla kobiet po przejściach.
Pewnego popołudnia usiadłyśmy z Zosią na ławce przed blokiem.
– Mamusiu… jesteśmy teraz szczęśliwe?
Spojrzałam jej w oczy i poczułam łzy wzruszenia.
– Tak, kochanie… Teraz naprawdę jesteśmy szczęśliwe.
Kilka miesięcy później spotkałam Andrzeja przypadkiem na dworcu PKS. Był wychudzony, zaniedbany, miał pusty wzrok.
– Magda… wybacz mi…
Nie odpowiedziałam nic. Odwróciłam się i odeszłam z podniesioną głową.
Dziś wiem jedno: każda z nas ma prawo do szczęścia i szacunku – nawet jeśli przez lata wydaje się nam, że jesteśmy nic niewarte.
Czy naprawdę musimy dotknąć dna, by uwierzyć w siebie? Ilu kobietom jeszcze zabraknie odwagi? A może wystarczy jeden krok…