„Mamo, nie znam cię” – Historia Barbary, która oddała wszystko dla syna, a została zapomniana
– Przepraszam, czy mogę przejść? – usłyszałam za sobą głos, który znałam na pamięć, choć nie słyszałam go od miesięcy. Odwróciłam się gwałtownie, a moje serce zamarło. To był mój syn, Tomek. Mój Tomek, którego wychowywałam sama przez dwadzieścia dwa lata. Stał przede mną wyższy, dojrzalszy, z tą samą zmarszczką na czole, którą miał jako dziecko, gdy się denerwował. Ale jego oczy były obce.
– Tomek? – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
Spojrzał na mnie chłodno, jakby patrzył na przypadkową osobę w autobusie. – Przepraszam, chyba mnie z kimś pani myli – powiedział cicho i odwrócił się, by odejść.
Zostałam w miejscu, jakby ktoś przykuł mnie do ziemi. Ludzie mijali mnie obojętnie, dzieci biegały z balonami, a ja czułam się jak duch. Przez chwilę miałam nadzieję, że to żart. Że zaraz się odwróci i powie: „Mamo, żartowałem!”. Ale nie. Odszedł. Mój własny syn.
Wróciłam do domu na Pradze z pustką w sercu. W mieszkaniu czekała na mnie cisza i zdjęcia na ścianach – Tomek jako niemowlę, Tomek na komunii, Tomek z pierwszym świadectwem z paskiem. Każde zdjęcie to kawałek mojego życia oddany jemu. Byłam sama od kiedy jego ojciec odszedł do innej kobiety. Zostałam z długami i dzieckiem na rękach. Pracowałam po nocach w sklepie spożywczym, sprzątałam klatki schodowe i szyłam ubrania sąsiadkom. Wszystko po to, żeby Tomek miał lepiej niż ja.
Pamiętam te noce, kiedy wracałam zmęczona do granic możliwości i znajdowałam go śpiącego przy biurku nad zeszytami. Zawsze przykrywałam go kocem i całowałam w czoło. Obiecałam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę mu poczuć się samotnym czy niekochanym.
Ale coś się zmieniło. Kiedy poszedł na studia do Warszawy, coraz rzadziej dzwonił. Najpierw raz w tygodniu, potem raz w miesiącu. W końcu przestał odbierać telefony. Tłumaczyłam sobie: „Ma swoje życie, nie chce mnie martwić”. Ale serce matki czuje inaczej.
Próbowałam wszystkiego – wysyłałam mu paczki z domowym jedzeniem, pisałam listy, nawet pojechałam pod jego akademik. Widziałam go przez okno – śmiał się z kolegami. Nie zauważył mnie.
W końcu zadzwoniła do mnie jego dziewczyna, Magda. Powiedziała mi wprost: „Pani Barbaro, Tomek nie chce mieć kontaktu z rodziną. Proszę to uszanować”.
Nie mogłam tego zrozumieć. Co zrobiłam źle? Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy za bardzo go kochałam?
W pracy koleżanki mówiły: „Daj mu czas”, „Dzieci wracają”. Ale ja czułam, że coś pękło na zawsze.
Dziś w parku zobaczyłam prawdę – dla niego jestem nikim.
Wieczorem zadzwoniła moja siostra, Anka.
– Basiu, musisz się pogodzić z tym, że dzieci odchodzą. Może on potrzebuje przestrzeni?
– Anka, on mnie nie poznał! Rozumiesz? Przeszedł obok jak obcy człowiek!
– Może jest mu wstyd… Może boi się twoich oczekiwań…
– Ja już niczego nie oczekuję! Chciałabym tylko wiedzieć dlaczego…
Przez całą noc przewracałam się w łóżku. Wspominałam nasze wspólne święta – jak piekliśmy pierniki i śmialiśmy się do łez przy „Kevinie”. Jak płakał po pierwszej miłości i przysięgał mi, że nigdy mnie nie zostawi.
Rano poszłam do kościoła. Modliłam się o siłę i o to, żeby Tomek był szczęśliwy – nawet jeśli już nie jestem częścią jego życia.
W drodze powrotnej spotkałam sąsiadkę panią Zofię.
– Pani Basiu, co taka smutna?
– Syn mnie nie poznał…
– Dzieci teraz mają inne wartości… Ale proszę pamiętać: matka zawsze zostaje matką.
Te słowa dźwięczą mi w głowie cały dzień. Czy naprawdę zawsze zostajemy matkami? Czy jeśli dziecko odwraca się od nas, to znaczy, że zawiodłyśmy?
Czasem myślę: może powinnam była być bardziej stanowcza? Może powinnam była pozwolić mu na więcej wolności? A może po prostu świat jest dziś inny i dzieci szybciej zapominają o tych, którzy ich wychowali?
Wieczorem patrzę na stare zdjęcia i pytam siebie: czy miłość matki naprawdę wystarcza? Czy można kochać za bardzo? A może czasem trzeba pozwolić odejść?
Może wy mi powiecie… Czy matka powinna walczyć o dziecko za wszelką cenę? Czy lepiej pozwolić mu odejść i zachować resztki godności?