Niezapomniany weekend u teściowej: Dlaczego nigdy tam nie wrócę?
– Naprawdę musimy tam jechać? – zapytałam Pawła, patrząc na niego z nadzieją, że może jednak znajdzie wymówkę. Ale on tylko westchnął i wzruszył ramionami.
– Mama się obrazi, jeśli nie przyjedziemy. Wiesz, jak jest – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.
Wiedziałam. Zawsze wiedziałam. Od początku naszego małżeństwa wizyty u teściowej były dla mnie jak egzamin, którego nigdy nie zdawałam na więcej niż tróję. Zawsze coś było nie tak: za słabo przyprawiona zupa, za późno wstaliśmy, za głośno się śmialiśmy. Ale tym razem miałam nadzieję, że będzie inaczej. Że może po tych wszystkich latach uda nam się znaleźć wspólny język.
Dojechaliśmy do małej wsi pod Radomiem późnym popołudniem. Dom teściowej, pani Haliny, stał na końcu ulicy, otoczony starymi jabłoniami. Pachniało świeżo skoszoną trawą i czymś jeszcze – czymś, co zawsze kojarzyło mi się z dzieciństwem, choć nie moim.
– No nareszcie! – usłyszałam jej głos zanim jeszcze wysiadłam z samochodu. – Myślałam, że już nie przyjedziecie! Obiad prawie wystygł!
Przywitała nas chłodno, jakbyśmy byli spóźnionymi gośćmi w hotelu, a nie rodziną. Paweł rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie i poszedł za matką do kuchni. Ja zostałam na chwilę na ganku, próbując zebrać myśli i przygotować się na kolejne godziny udawania.
Obiad był jak zawsze – rosół z makaronem i schabowy z ziemniakami. Pani Halina siedziała naprzeciwko mnie i lustrowała każdy mój ruch.
– A dzieci kiedy będą? – zapytała nagle, przerywając ciszę.
Poczułam, jak Paweł napina się obok mnie. To pytanie padało przy każdej okazji, ale tym razem zabrzmiało ostrzej niż zwykle.
– Mamo… – zaczął Paweł, ale ona mu przerwała.
– Nie rozumiem tego nowego pokolenia. Wszyscy tylko kariera i kariera. A rodzina? Kto wam na starość szklankę wody poda?
Zacisnęłam dłonie na kolanach. Chciałam odpowiedzieć spokojnie, ale głos mi zadrżał.
– To nie takie proste…
– Proste! – przerwała mi. – Ja w twoim wieku miałam już dwójkę dzieci i dom na głowie! Teraz to tylko wymówki.
Poczułam łzy pod powiekami, ale nie pozwoliłam im wypłynąć. Paweł milczał. Zawsze milczał w takich sytuacjach.
Po obiedzie wyszłam do ogrodu. Potrzebowałam powietrza. Siedziałam pod jabłonią i patrzyłam na zachodzące słońce. Przypomniały mi się słowa mojej mamy: „Nie daj się zgnieść cudzym oczekiwaniom”. Ale jak to zrobić, kiedy te oczekiwania są tak głośne?
Wieczorem atmosfera była jeszcze gorsza. Teściowa zaczęła opowiadać o sąsiadach: że córka pani Zosi już w ciąży, a syn pana Staszka kupił dom pod Warszawą.
– Wszyscy jakoś sobie radzą – rzuciła znacząco.
Paweł siedział przy stole z pochyloną głową. W końcu nie wytrzymałam.
– Może po prostu nie jesteśmy tacy jak wszyscy – powiedziałam cicho.
Teściowa spojrzała na mnie z pogardą.
– No właśnie! Nie jesteście! I to jest problem!
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam przez cienką ścianę rozmowę Pawła z matką:
– Daj nam spokój, mamo. To nasze życie.
– Twoje życie? A ja się dla ciebie nie liczę? Po co ja się tyle lat starałam?
Rano atmosfera była ciężka jak burzowe chmury. Śniadanie w milczeniu, potem krótki spacer po ogrodzie i szybkie pakowanie.
– Już wyjeżdżacie? – zapytała teściowa z udawaną troską.
– Tak, mamy dużo pracy – odpowiedział Paweł bez entuzjazmu.
W samochodzie długo jechaliśmy w ciszy. W końcu Paweł odezwał się pierwszy:
– Przepraszam cię za nią…
Spojrzałam na niego zmęczonym wzrokiem.
– To nie tylko jej wina. My też jesteśmy winni temu, że pozwalamy jej przekraczać granice.
Milczał przez chwilę, potem ścisnął moją dłoń.
– Może następnym razem…
– Nie będzie następnego razu – przerwałam mu stanowczo. – Nie chcę już więcej udawać kogoś, kim nie jestem.
Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. Czułam się pusta i wyczerpana. Przez kolejne dni unikałam rozmów o weekendzie. Paweł też był zamknięty w sobie.
Dopiero po tygodniu usiedliśmy razem przy stole i zaczęliśmy rozmawiać szczerze o tym, co się wydarzyło. O tym, jak trudno jest być pomiędzy dwoma światami: jednym, który wymaga podporządkowania się tradycji, i drugim, który chce wolności wyboru.
Zrozumiałam wtedy jedno: nigdy nie pogodzę tych dwóch światów, jeśli każdy będzie upierał się przy swoim. Ale czy naprawdę muszę wybierać? Czy nie można po prostu żyć po swojemu?
Czasem myślę: ile jeszcze takich rodzinnych weekendów potrzeba, żebyśmy nauczyli się rozmawiać ze sobą bez ranienia innych? Czy naprawdę rodzina musi boleć?