Ostatni dzień w sklepie żelaznym: Historia pana Stanisława

— Tato, czy ty naprawdę chcesz tam jeszcze iść? — głos mojej córki, Magdy, drżał od emocji, kiedy patrzyła na mnie z kuchennego progu. Był poniedziałek, siódma rano, a ja jak zwykle zakładałem swój stary, wyblakły fartuch z logo „Żelazny Kącik”.

Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się lekko. — Magda, to mój ostatni dzień. Nie mogę nie pójść. — W moim głosie brzmiała pewność, ale w środku czułem się jak dziecko, które pierwszy raz idzie do szkoły.

Siedemdziesiąt lat. Siedemdziesiąt lat codziennie przekraczałem próg tego sklepu na rogu ulicy Mickiewicza i Kościuszki. Widziałem, jak miasto się zmieniało: jak zamykano piekarnię naprzeciwko, jak powstawały nowe bloki, jak dzieci moich sąsiadów dorastały i wyjeżdżały do Warszawy czy za granicę. A ja zawsze byłem tutaj — pan Stanisław ze sklepu żelaznego.

Dziś miałem przejść na emeryturę. Wszyscy o tym wiedzieli. Nawet pan Marian z warzywniaka przyniósł mi rano świeże jabłka i powiedział: — Bez pana to już nie będzie to samo, Staszek.

W sklepie czekała na mnie cała ekipa. Basia, która pracowała ze mną od dwudziestu lat, już płakała. — Jak my sobie bez ciebie poradzimy? — szlochała, ściskając mnie za rękę. Próbowałem żartować: — Wreszcie będziecie mogli słuchać tej swojej nowoczesnej muzyki na cały regulator.

Ale kiedy spojrzałem na półki pełne gwoździ, śrubek i narzędzi, poczułem dziwną pustkę. To wszystko było częścią mojego życia. Każdy klient, każda rozmowa o pogodzie czy o tym, jak naprawić cieknący kran — to były moje codzienne rytuały.

Przyszedł pan Zbyszek z synem. — Panie Staszku, pamięta pan, jak uczył mnie pan wbijać pierwszego gwoździa? Teraz mój Kuba też tu przychodzi po śrubokręty. — Uśmiechnąłem się do chłopca, który nieśmiało podał mi rękę.

W południe zjawiła się Magda z wnuczką Hanią. Przyniosły mi tort z napisem „Dziękujemy za wszystko!”. Hania przytuliła mnie mocno i szepnęła: — Dziadku, teraz będziesz miał więcej czasu dla mnie?

Zatkało mnie. Przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przez te wszystkie lata zawsze mówiłem rodzinie: „Jeszcze tylko dziś muszę zostać dłużej”, „Jeszcze tylko ten remont u pana Stefana”, „Jeszcze tylko zamówienie gwoździ”. Czy naprawdę byłem dla nich obecny?

Po południu przyszli klienci z całego miasta. Każdy chciał uścisnąć mi dłoń, powiedzieć dobre słowo. Pani Teresa przyniosła mi własnoręcznie upieczony chleb. Pan Marek wręczył mi stary młotek z wygrawerowanym napisem: „Dla najlepszego majstra”.

Ale były też inne głosy. Wieczorem Magda pokazała mi komentarze w internecie pod artykułem o mojej emeryturze. „Siedemdziesiąt lat w jednym miejscu? To chyba smutne”, „Czemu nikt nie pomógł mu wcześniej odpocząć?”, „Czy to naprawdę powód do dumy?”.

Zrobiło mi się dziwnie przykro. Czy rzeczywiście zmarnowałem życie na pracę? Czy byłem egoistą, bo nie potrafiłem przestać? Może powinienem był więcej czasu spędzać z rodziną, podróżować, robić coś dla siebie?

Wieczorem siedzieliśmy razem przy stole. Magda patrzyła na mnie uważnie. — Tato… Ja wiem, że kochasz ten sklep. Ale teraz możesz być po prostu dziadkiem. Możesz być tylko dla nas.

Patrzyłem na nią i na Hanię, która rysowała coś na kartce. Poczułem łzy pod powiekami. Przez całe życie chciałem być potrzebny. Sklep dawał mi poczucie sensu i przynależności. Ale czy nie zaniedbałem tych najbliższych?

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Wspominałem wszystkie te lata: pierwszą wypłatę, ślub z Marią (jak bardzo była dumna z mojego zawodu!), narodziny Magdy, śmierć Marii… Sklep był moją ucieczką przed samotnością po jej odejściu.

Teraz zostałem sam ze swoimi myślami i pytaniami bez odpowiedzi.

Czy można być szczęśliwym, poświęcając życie pracy? Czy rodzina wybaczy mi te wszystkie nieobecności? A może najważniejsze dopiero przede mną?

Może to właśnie teraz zaczyna się prawdziwe życie? Co wy o tym myślicie?