Sąsiedzi, którzy zamienili nasze marzenia w koszmar – historia z polskiego osiedla
– Znowu to samo, Anka! – krzyknął Paweł, trzaskając drzwiami od łazienki. – Oni chyba specjalnie to robią!
Siedziałam przy kuchennym stole, ściskając kubek z zimną już herbatą. Za oknem powoli zapadał zmrok, a zza ściany dobiegały coraz głośniejsze dźwięki – tupot nóg, trzaskanie szafkami, śmiechy i przekleństwa. To był już trzeci wieczór z rzędu, kiedy nasi sąsiedzi z góry urządzali sobie imprezę.
– Paweł, proszę cię, nie zaczynaj… – westchnęłam, ale sama czułam, jak narasta we mnie bezsilność. – Może tym razem się uspokoją.
– Uspokoją? – prychnął. – Przecież oni nawet nie reagują na nasze prośby! Ile razy jeszcze mamy pukać do ich drzwi?
Miał rację. Od kiedy wprowadziliśmy się na nowe osiedle na warszawskim Ursynowie, nasze życie zamieniło się w nieustanny stres. Mieszkanie było spełnieniem marzeń – trzy pokoje, balkon z widokiem na park, nowoczesna kuchnia. Wszystko wydawało się idealne… do czasu, aż poznaliśmy rodzinę Nowaków z góry.
Pierwsze tygodnie były spokojne. Witaliśmy się na klatce schodowej, wymienialiśmy uprzejmości. Ale potem zaczęły się hałasy. Najpierw drobne – przesuwanie mebli o północy, głośne rozmowy przez telefon. Potem imprezy – zawsze w środku tygodnia, zawsze do rana. Próbowaliśmy rozmawiać. Paweł poszedł do nich z butelką wina i prośbą o trochę ciszy.
– Panie Pawle, młodzi jesteśmy, trzeba się bawić! – śmiał się pan Nowak, klepiąc mojego męża po ramieniu. – A dzieciaki? Niech się uczą życia!
Wtedy jeszcze wierzyliśmy, że to chwilowe. Ale z każdym tygodniem było coraz gorzej. Nasza córka Zosia zaczęła mieć problemy ze snem. Budziła się z płaczem pośród nocy.
– Mamo, boję się tych krzyków… – szeptała, wtulając się we mnie.
Zgłosiliśmy sprawę do administracji. Bez skutku. Nowakowie mieli znajomości – ich kuzynka pracowała w spółdzielni. Zaczęły się docinki na klatce schodowej.
– Państwo z dołu chyba nie lubią młodych ludzi! – rzucała pani Nowakowa głośno do sąsiadek.
Pewnego wieczoru Paweł nie wytrzymał. Była druga w nocy, a z góry dobiegały odgłosy tłuczenia szkła i wrzasków.
– Dzwonię na policję! – powiedział stanowczo.
– Może poczekajmy jeszcze chwilę… – próbowałam go powstrzymać, ale wiedziałam, że to bez sensu.
Policja przyjechała po dwudziestu minutach. Funkcjonariusze weszli na górę, porozmawiali z Nowakami i… odjechali. Następnego dnia na naszej wycieraczce leżały rozbite jajka.
– To ostrzeżenie – powiedział Paweł ponuro.
Od tego momentu zaczęło się piekło. Nowakowie codziennie robili nam na złość – zalewali balkon wodą podczas podlewania kwiatów, zostawiali śmieci pod naszymi drzwiami, a ich dzieciaki rzucały petardy na nasz balkon.
Zaczęliśmy unikać wychodzenia na klatkę schodową w tych samych godzinach co oni. Zosia przestała zapraszać koleżanki do domu.
– Mamo, one się boją tych ludzi z góry… – tłumaczyła cicho.
W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona. Szefowa wezwała mnie na rozmowę.
– Aniu, co się dzieje? Zawsze byłaś sumienna…
Nie potrafiłam jej odpowiedzieć. Wstydziłam się przyznać, że nie radzę sobie we własnym domu.
Kolejne interwencje policji nic nie dawały. Funkcjonariusze rozkładali ręce.
– Proszę państwa, to sprawa cywilna. Możemy tylko pouczyć…
Zaczęliśmy szukać pomocy u prawnika. Sprawa o zakłócanie miru domowego ciągnęła się miesiącami. Nowakowie mieli dobrego adwokata.
W międzyczasie Paweł zaczął coraz częściej wychodzić z domu wieczorami.
– Muszę odreagować – tłumaczył krótko.
Zosia zamknęła się w sobie. Przestała mówić o szkole, przestała rysować swoje ukochane konie.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy i zobaczyłam Pawła siedzącego w kuchni z butelką wódki.
– Nie dam rady dłużej… – wyszeptał ze łzami w oczach.
Usiadłam obok niego i rozpłakałam się pierwszy raz od lat. Byliśmy bezradni wobec systemu i ludzi pozbawionych skrupułów.
Wkrótce potem Paweł wyprowadził się do matki na kilka tygodni. Zosia została ze mną.
– Mamo, czy my kiedyś będziemy szczęśliwi? – zapytała pewnej nocy.
Nie umiałam jej odpowiedzieć.
W końcu postanowiłam działać inaczej. Zaczęłam nagrywać hałasy i zbierać dowody. Rozmawiałam z innymi sąsiadami – okazało się, że nie tylko my mieliśmy problemy z Nowakami. Razem napisaliśmy petycję do spółdzielni i lokalnej gazety.
Po kilku tygodniach sprawa nabrała rozgłosu. Dziennikarz opisał naszą sytuację w lokalnym tygodniku. Wreszcie administracja zaczęła działać – Nowakowie dostali oficjalne upomnienie i groźbę eksmisji.
Nie było łatwo. Przez kolejne miesiące żyliśmy w napięciu, ale stopniowo sytuacja zaczęła się poprawiać. Nowakowie przestali być tak agresywni – może bali się konsekwencji?
Paweł wrócił do domu. Zosia znów zaczęła rysować konie.
Ale ja już nigdy nie poczułam się tu bezpiecznie jak dawniej.
Czasem patrzę przez okno na park i zastanawiam się: czy dom to naprawdę miejsce, które możemy nazwać azylem? A może bezpieczeństwo to tylko złudzenie? Co byście zrobili na moim miejscu?