Teściowa przekracza granice: Czy dobroć zięcia ma swoje limity? Moja historia o tym, jak uprzejmość może stać się przekleństwem

– Michał, możesz mi jeszcze raz podjechać po te zakupy? Zapomniałam ziemniaków i mleka, a przecież wiesz, że bez tego nie zrobię dzisiaj obiadu – głos teściowej rozbrzmiewał w słuchawce z tą samą nutą pretensji, co zawsze. Stałem w korku na Alejach Jerozolimskich, spóźniony do pracy, a w głowie kłębiły mi się myśli: „Czy ja naprawdę muszę znowu rzucać wszystko i jechać ratować dzień pani Haliny?”

Od dziewięciu lat jestem mężem Magdy. Mamy cudownego syna, Antosia, który właśnie nauczył się czytać. Nasze życie było spokojne, przewidywalne, pełne ciepła i śmiechu. Przynajmniej do czasu, gdy teściowa nie zaczęła coraz śmielej korzystać z mojej uprzejmości. Na początku to były drobiazgi – podwózka do lekarza, pomoc przy zakupach, naprawa cieknącego kranu. Zawsze powtarzałem sobie: „To tylko starsza pani, trzeba pomóc”. Ale z czasem jej prośby zamieniły się w żądania, a ja coraz częściej czułem się jak chłopiec na posyłki.

Pamiętam ten dzień, kiedy wszystko zaczęło się sypać. Była sobota, miałem wreszcie wolne popołudnie. Chciałem zabrać Antosia na rower, obiecałem mu to od tygodnia. Ledwo zdążyłem założyć buty, zadzwoniła Halina:

– Michał, musisz natychmiast przyjechać! Pralka mi się zepsuła, a ja mam pełen kosz prania! – krzyczała do słuchawki.

Spojrzałem na Magdę. Jej wzrok mówił wszystko: „Idź, bo inaczej nie da nam spokoju”. Westchnąłem ciężko i wyszedłem. Antoś patrzył na mnie z rozczarowaniem.

– Tato, a rower?

– Pojedziemy jutro, obiecuję – odpowiedziałem, choć sam nie wierzyłem w swoje słowa.

Przez kolejne tygodnie sytuacja tylko się pogarszała. Halina dzwoniła codziennie – raz trzeba było zawieźć ją do apteki, innym razem naprawić kontakt albo przynieść zakupy z Biedronki. Zdarzało się, że dzwoniła po 22:00, bo „przypomniało jej się”, że nie zamknęła okna na strychu. Czułem się coraz bardziej zmęczony i sfrustrowany.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Magdą w kuchni. W końcu nie wytrzymałem:

– Magda, musimy coś z tym zrobić. Twoja mama traktuje mnie jak darmowego taksówkarza i złotą rączkę! Nie mam już siły.

Magda spuściła wzrok.

– Wiem… Ale ona jest sama. Tata nie żyje od pięciu lat…

– Rozumiem to, ale przecież mamy też swoje życie! Antoś mnie potrzebuje! Ty mnie potrzebujesz! – podniosłem głos bardziej niż chciałem.

Wtedy Magda rozpłakała się. Poczułem się winny. Przecież nie chciałem jej zranić. Chciałem tylko odzyskać choć trochę normalności.

Następnego dnia postanowiłem porozmawiać z Haliną. Pojechałem do niej po pracy. Siedziała w fotelu, oglądała „M jak miłość”.

– Pani Halino… Musimy porozmawiać – zacząłem niepewnie.

Spojrzała na mnie spod okularów.

– Coś się stało?

– Chciałbym prosić, żeby pani trochę ograniczyła te prośby o pomoc… Mam dużo pracy i chciałbym więcej czasu spędzać z rodziną.

Zamilkła na chwilę, po czym wybuchła:

– Aha! Czyli już jestem ciężarem?! Tak? Po tylu latach pomocy?!

– Nie o to chodzi… – próbowałem tłumaczyć.

– Wszyscy mnie zostawiają! Najpierw mąż umarł, teraz wy też chcecie mnie zostawić! – zaczęła płakać.

Wyszedłem stamtąd z poczuciem winy większym niż kiedykolwiek wcześniej. Przez kolejne dni Halina nie dzwoniła. Magda była cicha i zamknięta w sobie. Antoś pytał tylko:

– Tato, dlaczego mama jest smutna?

Nie wiedziałem już, co robić. Czułem się rozdarty między własną rodziną a poczuciem obowiązku wobec teściowej. Z jednej strony chciałem być dobrym człowiekiem – takim, jakim nauczyli mnie być moi rodzice. Z drugiej strony miałem dość bycia wykorzystywanym.

Po tygodniu Halina zadzwoniła ponownie:

– Michał… Przepraszam za tamto. Ale naprawdę nie mam nikogo innego…

Tym razem postawiłem warunek:

– Pomogę pani, ale tylko wtedy, kiedy naprawdę będzie to konieczne. Muszę mieć czas dla swojej rodziny.

Nie była zadowolona, ale chyba zrozumiała. Od tamtej pory prosi mnie rzadziej – choć czasem widzę w jej oczach wyrzut.

Magda długo nie mogła mi wybaczyć tej rozmowy z mamą. Nasze relacje ochłodziły się na kilka miesięcy. Dopiero kiedy zobaczyła, jak Antoś cieszy się ze wspólnych chwil ze mną, zaczęła rozumieć moje stanowisko.

Dziś wiem jedno: dobroć jest ważna, ale jeśli nie postawimy granic, może stać się naszym przekleństwem. Czy naprawdę musimy zawsze pomagać rodzinie kosztem własnego szczęścia? A może czasem warto powiedzieć „dość”, zanim stracimy siebie?

Czy Wy też mieliście podobne sytuacje? Jak radzicie sobie z przekraczaniem granic przez bliskich?