Zainwestowałam wszystko, by zostać mamą – historia samotnej matki z Warszawy, która walczyła o swoje marzenia

– Znowu to robisz, Anka! – głos mamy przeszył ciszę kuchni, gdy wyciągałam z lodówki kolejną ampułkę z lekiem. – Wydajesz pieniądze na coś, co nie ma sensu. Po co ci drugie dziecko? Ledwo sobie radzisz z Olkiem!

Zamarłam z igłą w dłoni. W powietrzu wisiał zapach kawy i napięcia. Olek bawił się w pokoju obok, a ja czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Ale nie mogłam się teraz rozkleić. Nie po tym wszystkim, co już przeszłam.

Mam na imię Anna. Mam 36 lat, mieszkam na warszawskim Ursynowie i jestem samotną matką. Olek ma pięć lat i jest całym moim światem. Jego ojciec – Tomek – odszedł, zanim Olek skończył rok. Zostawił mnie z kredytem, dzieckiem i poczuciem winy, że nie byłam dość dobra. Przez lata próbowałam poukładać życie na nowo. Praca w korporacji, wieczorne kursy angielskiego, samotne wieczory z Netfliksem i winem. Ale w środku czułam pustkę.

Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy, gdy Olek zapytał: – Mamo, dlaczego nie mam brata albo siostry? W przedszkolu wszyscy mają.

To pytanie rozdarło mnie na pół. Wiedziałam, że nie chcę być już sama. Chciałam dać Olkowi rodzeństwo, a sobie – szansę na pełniejszą rodzinę. Ale jak? Randki przez aplikacje kończyły się rozczarowaniem lub upokorzeniem. Mężczyźni bali się odpowiedzialności albo szukali tylko przygód.

Wtedy zaczęłam czytać o in vitro dla samotnych kobiet. W Polsce to temat tabu. Lekarze patrzą podejrzliwie, rodzina kręci głową, a znajomi pytają: „Po co ci to?”. Ale ja wiedziałam, że muszę spróbować.

Sprzedałam samochód, wybrałam wszystkie oszczędności – łącznie ponad 200 tysięcy złotych przez dwa lata. Każda wizyta w klinice była walką z własnym ciałem i psychiką. Hormony sprawiały, że płakałam bez powodu, a potem śmiałam się histerycznie. Czułam się jak wrak człowieka.

Najgorsze były rozmowy z mamą:
– Anka, przecież to grzech! Dziecko bez ojca? Co ludzie powiedzą?
– Mamo, to moje życie. Chcę być szczęśliwa.
– Szczęście nie polega na egoizmie!

Czasem miałam ochotę rzucić wszystko i uciec gdzieś daleko. Ale wtedy patrzyłam na Olka, który tulił się do mnie wieczorem i szeptał: – Kocham cię najbardziej na świecie.

Pierwsza próba in vitro zakończyła się porażką. Druga – poronieniem w ósmym tygodniu. Myślałam, że już nie dam rady. Siedziałam wtedy na podłodze w łazience, trzymając w ręku test ciążowy i płakałam tak głośno, że sąsiadka zapukała do drzwi.

– Pani Aniu, wszystko w porządku?
– Nie… ale dziękuję, że pani pyta.

Trzecia próba była ostatnią szansą – nie miałam już pieniędzy ani siły. Lekarz spojrzał mi w oczy i powiedział:
– Musi pani być gotowa na każdą możliwość.

Czekałam na wynik jak na wyrok. Kiedy zadzwonił telefon i usłyszałam: „Gratuluję, jest pani w ciąży”, upadłam na kolana i płakałam ze szczęścia.

Ciąża była trudna – mdłości, samotność, strach przed kolejną stratą. Mama przestała się odzywać na kilka miesięcy. Ojciec milczał jeszcze dłużej. Tylko Olek był przy mnie – codziennie głaskał mój brzuch i mówił: „Cześć, siostrzyczko!”

Kiedy urodziła się Zosia, miałam łzy w oczach. Była taka maleńka i bezbronna… a ja czułam się silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Dziś minął rok od jej narodzin. Mama powoli zaczyna akceptować moją decyzję – czasem przychodzi i pomaga przy dzieciach. Ojciec jeszcze nie był u nas ani razu. Znajomi dzielą się na tych, którzy podziwiają moją odwagę i tych, którzy mówią za plecami: „Zwariowała”.

Ale ja wiem jedno – zrobiłabym to wszystko jeszcze raz.

Czy naprawdę trzeba mieć tradycyjną rodzinę, by być szczęśliwym? Czy samotna matka może dać dzieciom tyle samo miłości? Czasem patrzę na Olka i Zosię i myślę: może to ja mam rację… A wy jak sądzicie?