Kobieta w czerwieni – historia z Białowieży

Wszystko zaczęło się tamtego poranka, kiedy wiatr szarpał gałęziami starych dębów, a ja, zmarznięty i niewyspany, czekałem na pociąg do Hajnówki. Przystanek „Północna” był pusty, tylko ja i ona – kobieta w czerwieni. Stała na samym skraju peronu, jakby już nie należała do tego świata. Jej szkarłatny płaszcz łopotał na wietrze, włosy miała niedbale spięte w kok, a w uszach białe słuchawki, z których nie płynęła muzyka, lecz cisza. Patrzyła przed siebie, jakby czekała na coś, co nigdy nie nadejdzie.

Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Było w niej coś znajomego i jednocześnie obcego. Przypominała mi moją matkę, która odeszła nagle kilka lat temu, zostawiając mnie z ojcem i wiecznym poczuciem winy. Ojciec nigdy nie pogodził się z jej odejściem. Od tamtej pory nasze rozmowy ograniczały się do krótkich zdań rzucanych przy stole. „Znowu się spóźniasz”, „Nie zapomnij kupić chleba”, „Zostaw to, sam zrobię”.

Kobieta w czerwieni spojrzała na mnie przelotnie. Jej oczy były ciemne, głębokie, jakby widziały więcej niż powinny. Zrobiłem krok w jej stronę, ale wtedy zadzwonił mój telefon. To był ojciec.

– Michał, gdzie jesteś? – zapytał szorstko.
– Na peronie. Czekam na pociąg do pracy.
– Znowu uciekasz? – usłyszałem w jego głosie pretensję.
– Nie uciekam. Muszę zarobić na rachunki.
– Gdybyś został w domu, nie musiałbyś się tak spieszyć.

Rozłączyłem się bez słowa. Zawsze tak kończyły się nasze rozmowy – niedopowiedzeniem i ciężarem na sercu.

Kiedy odłożyłem telefon, kobieta już na mnie patrzyła. Uśmiechnęła się lekko.

– Czasem trzeba uciec – powiedziała cicho, jakby czytała mi w myślach.

Zaskoczony spojrzałem na nią szeroko otwartymi oczami.

– Słucham?
– Czasem trzeba uciec, żeby wrócić silniejszym – powtórzyła i odwróciła wzrok.

Pociąg nadjechał z piskiem hamulców. Wsiadłem do środka, ale ona została na peronie. Przez okno widziałem jej sylwetkę – samotną, nieruchomą, jakby była częścią tego miejsca.

Cały dzień nie mogłem przestać o niej myśleć. Kim była? Dlaczego jej słowa tak mocno we mnie uderzyły? Wieczorem wróciłem do domu później niż zwykle. Ojciec siedział przy stole z kubkiem herbaty.

– Znowu późno – rzucił bez podnoszenia wzroku.
– Miałem dużo pracy – odpowiedziałem zmęczonym głosem.
– Praca to nie wszystko – mruknął.

Chciałem mu powiedzieć o kobiecie w czerwieni, o tym dziwnym spotkaniu, ale zabrakło mi odwagi. Zamiast tego poszedłem do swojego pokoju i długo patrzyłem w sufit, próbując poukładać myśli.

Następnego dnia wróciłem na peron „Północna”. Była tam znowu. Tym razem stała bliżej mnie.

– Myślałem o pani przez cały dzień – powiedziałem niepewnie.
– Każdy ma swoją historię – odpowiedziała spokojnie. – Ty też uciekasz?
– Może… Może po prostu nie potrafię zostać tam, gdzie wszystko przypomina mi o stracie.

Spojrzała na mnie uważnie.

– Strata boli najbardziej wtedy, gdy nie pozwalamy sobie na żałobę.

Te słowa rozbiły we mnie mur, który budowałem przez lata. Poczułem łzy pod powiekami, ale odwróciłem wzrok, żeby ich nie zobaczyła.

– Kim pani jest? – zapytałem cicho.
– Jestem tylko kobietą w czerwieni – uśmiechnęła się smutno. – Ale kiedyś też byłam córką i żoną. Straciłam wszystko przez własny upór.

Chciałem zapytać więcej, ale pociąg znów nadjechał. Tym razem wsiadła razem ze mną. Usiadła naprzeciwko i patrzyła przez okno na mijające drzewa.

– Mój mąż nigdy mi nie wybaczył – zaczęła po chwili. – Odeszłam od niego i od córki, bo myślałam, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Ale samotność jest gorsza niż najgorszy konflikt rodzinny.

Słuchałem jej historii i czułem, jak moje własne rany zaczynają się otwierać. Przypomniałem sobie matkę – jej cichy płacz nocami, kłótnie z ojcem o drobiazgi, które urastały do rangi tragedii.

Kiedy wysiedliśmy na kolejnej stacji, kobieta zatrzymała się i spojrzała mi prosto w oczy.

– Nie pozwól, żeby duma odebrała ci rodzinę – powiedziała stanowczo. – Czasem trzeba zrobić pierwszy krok.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zniknęła w tłumie ludzi spieszących do swoich spraw. Stałem jeszcze chwilę na peronie, czując dziwną pustkę i jednocześnie ulgę.

Wieczorem wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Ojciec siedział przy stole i patrzył przez okno na ciemniejące niebo.

– Chciałbym z tobą porozmawiać – powiedziałem niepewnie.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– O czym?
– O mamie… O nas…

Przez chwilę milczeliśmy obaj. Potem ojciec westchnął ciężko i skinął głową.

– Też za nią tęsknię – wyszeptał.

Po raz pierwszy od lat poczułem, że jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek wcześniej. Rozmawialiśmy długo tej nocy – o mamie, o naszych lękach i żalach. Płakaliśmy obaj jak dzieci, ale to była dobra noc.

Od tamtej pory często wracam myślami do kobiety w czerwieni z peronu „Północna”. Czy była tylko snem? A może pojawiła się po to, by przypomnieć mi o tym, co naprawdę ważne?

Czasem zastanawiam się: ilu ludzi mijamy codziennie bez słowa? Ilu z nich nosi w sobie podobne historie? Czy wystarczy jedno spotkanie, by zmienić całe życie?