Mój syn jest pod jej pantoflem: Czy naprawdę zawiodłam jako matka?

– Michał, czy ty naprawdę tego chcesz? – wyszeptałam, patrząc synowi głęboko w oczy, kiedy stał już w progu mieszkania, z walizką w ręku.

Nie odpowiedział od razu. Widziałam, jak jego dłoń zaciska się na rączce walizki, a wzrok błądzi gdzieś po ścianach naszego starego mieszkania na Pradze. Było w nim coś obcego, czego nie znałam przez te wszystkie lata. Może to była dorosłość, a może… strach?

– Mamo, proszę cię… Nie zaczynaj znowu – powiedział cicho, unikając mojego spojrzenia.

– Przecież widzisz, co się z tobą dzieje! – głos mi się załamał. – Odkąd jesteś z Martą, nie ma cię dla nas. Nawet na święta nie przyjechałeś!

Z kuchni dobiegł nas dźwięk tłuczonego talerza. To tata, jak zwykle nie wytrzymał napięcia i musiał coś rozbić. Michał drgnął, jakby chciał rzucić wszystko i wrócić do dzieciństwa, kiedy wystarczył jeden jego płacz, bym przytuliła go i powiedziała, że wszystko będzie dobrze.

Ale teraz był dorosły. I miał żonę.

Marta pojawiła się w naszym życiu nagle. Zobaczyłam ją pierwszy raz na zdjęciu w telefonie Michała – selfie z jakiegoś klubu. Miała mocny makijaż, wyzywającą sukienkę i spojrzenie, które mówiło: „świat należy do mnie”. Nie pasowała do naszego świata – skromnego, poukładanego, gdzie niedzielny rosół i wspólne oglądanie „Czterech pancernych” były świętością.

Poznałam ją osobiście dopiero dwa tygodnie przed ślubem. Przyszła do nas z butelką drogiego wina i uśmiechem, który wydawał się bardziej wyuczony niż szczery. Jej rodzice – państwo Nowakowie – pojawili się tylko na chwilę przed ceremonią w urzędzie stanu cywilnego. Wymieniliśmy kilka grzecznościowych zdań na schodach przed wejściem. Byli chłodni, zdystansowani. Czułam się jak intruz na własnym ślubie syna.

Po ceremonii Michał niemal natychmiast zniknął z naszego życia. Telefony rzadko odbierał, a jeśli już – rozmowy były krótkie i pełne napięcia.

– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać. Marta źle się czuje.
– Mamo, muszę kończyć, bo Marta czeka z obiadem.
– Mamo, nie przesadzaj, wszystko jest w porządku.

Ale ja widziałam, że nie jest. Michał chudł w oczach. Zaczął nosić ubrania, które wybierała mu Marta – modne marynarki i spodnie rurki, choć zawsze wolał wygodne dresy. Przestał spotykać się z przyjaciółmi ze studiów. Nawet jego ukochany rower stał zakurzony na balkonie ich nowego mieszkania na Mokotowie.

Kiedy próbowałam z nim o tym rozmawiać, zamykał się w sobie jeszcze bardziej.

– Mamo, Marta po prostu chce dla mnie dobrze. Chce, żebym się rozwijał.

Ale czy rozwój to rezygnacja ze wszystkiego, co się kocha?

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z Mokotowa.

– Pani Aniu, widziałam pani syna pod blokiem… Wyglądał na bardzo przygnębionego. Stał sam przez pół godziny i palił papierosa za papierosem.

Serce mi pękło. Michał nigdy nie palił! To Marta paliła jak smok.

Zebrałam się na odwagę i pojechałam do nich bez zapowiedzi. Drzwi otworzyła mi Marta – w szlafroku i z papierosem w ręku.

– Ooo… teściowa! – rzuciła ironicznie. – Michał jest zajęty. Pracuje zdalnie.

Próbowałam wejść do środka, ale stanęła mi na drodze.

– Proszę zadzwonić następnym razem – powiedziała chłodno.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Tata próbował mnie pocieszyć:

– Daj mu czas, Aniu. Może sam przejrzy na oczy.

Ale ja czułam się bezsilna. Każdego dnia zadawałam sobie pytanie: gdzie popełniłam błąd? Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy za bardzo go kochałam?

Wkrótce potem Michał zadzwonił sam.

– Mamo… Marta jest w ciąży.

Poczułam ukłucie zazdrości i strachu jednocześnie. Zazdrości – bo to ona będzie teraz najważniejsza w jego życiu. Strachu – bo jeśli już teraz jest pod jej pantoflem, to co będzie dalej?

Próbowałam się cieszyć razem z nim. Ale kiedy zaprosiłam ich na obiad do nas, Marta odmówiła:

– Nie będę jadła twojego tłustego rosołu. Jestem na diecie bezglutenowej.

Michał tylko spuścił wzrok i przeprosił za nią.

Z czasem zaczęliśmy widywać się coraz rzadziej. Michał przestał nawet dzwonić na moje urodziny. Na Boże Narodzenie wysłał SMS-a: „Wesołych Świąt”.

Któregoś dnia tata zachorował poważnie na serce. Zadzwoniłam do Michała z płaczem:

– Synku… tata jest w szpitalu…

– Mamo… nie mogę teraz przyjechać… Marta źle znosi ciążę…

Wtedy coś we mnie pękło.

Przestałam dzwonić pierwsza. Przestałam pisać wiadomości. Czekałam.

Minęły tygodnie ciszy.

Aż pewnego wieczoru usłyszałam dzwonek do drzwi. Otworzyłam – stał tam Michał. Sam. W oczach miał łzy.

– Mamo… przepraszam…

Przytuliłam go mocno i płakaliśmy razem długo.

Opowiedział mi wtedy wszystko: o kłótniach z Martą, o jej zazdrości o każdą minutę spędzoną poza domem, o tym, że czuje się jak więzień we własnym życiu.

– Boję się odejść… Boję się o dziecko…

Nie wiedziałam, co mu powiedzieć. Chciałam go chronić jak dawniej, ale wiedziałam już, że nie mogę żyć jego życiem za niego.

Dziś Michał mieszka osobno. Widujemy się częściej niż przez ostatnie dwa lata razem. Marta nie pozwala mu widywać córki tak często, jakby chciał. Walczy o swoje prawa w sądzie.

Czasem patrzę na niego i myślę: czy to ja zawiodłam jako matka? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy każda matka musi kiedyś pozwolić dziecku odejść – nawet jeśli wie, że idzie ono prosto w przepaść?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można jeszcze naprawić relacje rodzinne po tylu błędach?