Myślałam, że ślub po sześćdziesiątce będzie bajką, ale rzeczywistość okazała się inna

— Mamo, naprawdę musisz to robić? — głos mojej córki Marty drżał od irytacji, kiedy po raz kolejny próbowałam wyjaśnić jej, dlaczego zdecydowałam się na ślub z Januszem. Stałyśmy w kuchni mojego mieszkania na warszawskim Mokotowie, a zapach świeżo zaparzonej kawy mieszał się z napięciem unoszącym się w powietrzu.

— Marto, ja… ja po prostu chcę być szczęśliwa. Czy to tak wiele? — odpowiedziałam cicho, patrząc w jej oczy pełne niezrozumienia.

Miałam sześćdziesiąt dwa lata, kiedy poznałam Janusza na spotkaniu klubu seniora. Był wdowcem, ciepłym i pogodnym człowiekiem, który potrafił rozśmieszyć mnie nawet wtedy, gdy świat wydawał się szary i beznadziejny. Po śmierci mojego męża przez lata żyłam sama z Martą. Byłyśmy sobie bliskie, ale dorosłość córki przyniosła dystans. Marta wyprowadziła się do własnego mieszkania, a ja coraz częściej czułam pustkę.

Janusz pojawił się w moim życiu jak promień słońca po długiej zimie. Zaczęliśmy spotykać się regularnie — spacery po Łazienkach, wspólne obiady w małych knajpkach, rozmowy do późna o wszystkim i o niczym. Po kilku miesiącach oświadczył mi się. Byłam szczęśliwa jak nastolatka. Wydawało mi się, że to właśnie teraz los daje mi drugą szansę na miłość.

Ale Marta nie potrafiła tego zaakceptować. — Mamo, przecież ty go prawie nie znasz! Co jeśli on chce tylko twoich pieniędzy? — powtarzała z uporem. Bolały mnie jej słowa. Przecież wiedziała, że nie mam majątku — całe życie pracowałam jako nauczycielka polskiego w liceum i ledwo wiązałam koniec z końcem.

Ślub był skromny. Kilka osób z rodziny Janusza, moja siostra Teresa i jej mąż, no i oczywiście Marta — choć przyszła tylko dlatego, że nie chciała mnie zranić jeszcze bardziej. Pamiętam jej zimny uścisk dłoni i spojrzenie pełne wyrzutu.

Początek wspólnego życia był trudniejszy niż się spodziewałam. Janusz miał swoje przyzwyczajenia — lubił wstawać wcześnie rano i głośno słuchać radia, podczas gdy ja ceniłam sobie ciszę i długie poranki z książką. Z czasem te drobiazgi zaczęły mnie irytować. On z kolei nie rozumiał mojej potrzeby samotności. — Elżbieta, dlaczego ciągle siedzisz zamknięta w pokoju? — pytał z wyrzutem.

Najgorsze jednak przyszło później. Janusz miał dorosłego syna, Pawła, który nagle zaczął pojawiać się coraz częściej. Przynosił ze sobą niepokój i podejrzliwość. — Tato, musisz uważać. Nie znasz tej kobiety tak dobrze — mówił przy mnie bez skrupułów. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Marta przestała do mnie dzwonić. Kiedy próbowałam się z nią skontaktować, odbierała chłodno i szybko kończyła rozmowę. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec córki a potrzebą bliskości z Januszem.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Januszem przy stole w kuchni. — Elżbieta, ja nie wiem, czy to wszystko miało sens — powiedział nagle. — Mój syn mnie unika, twoja córka cię odtrąca… Może byliśmy naiwni?

Łzy napłynęły mi do oczu. — Może… Ale czy to znaczy, że mamy rezygnować ze szczęścia tylko dlatego, że inni tego nie rozumieją?

Cisza była gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią.

Z czasem zaczęliśmy się coraz częściej kłócić o drobiazgi: o rachunki za prąd, o to kto ma wynieść śmieci, o to czyje zdjęcia mają stać na komodzie. Każda sprzeczka bolała bardziej niż poprzednia.

W końcu Marta przyszła do mnie po kilku miesiącach milczenia. Stała w progu z twarzą pełną gniewu i żalu.

— Mamo, dlaczego nie możesz być po prostu sama? Dlaczego musisz wszystko komplikować?

— Bo jestem człowiekiem, Marto! Potrzebuję kogoś obok siebie! — krzyknęłam pierwszy raz od lat.

Poczułam wtedy ogromną ulgę i jednocześnie strach. Czy naprawdę zasłużyłam na szczęście? Czy mam prawo układać sobie życie po swojemu?

Janusz coraz częściej wychodził z domu bez słowa. Zaczęłam podejrzewać, że żałuje naszej decyzji. Pewnego dnia znalazłam go siedzącego samotnie na ławce przed blokiem.

— Elżbieta… Ja już nie mam siły walczyć — powiedział cicho.

Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy razem.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na ludzi spieszących się do pracy. Myślę o tym wszystkim, co wydarzyło się przez ostatni rok. Czy naprawdę można zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy miłość w tym wieku jest jeszcze możliwa? A może to tylko złudzenie?

Czasem zastanawiam się: czy warto było ryzykować wszystko dla chwili szczęścia? Czy ktoś z Was też czuł się kiedyś tak rozdarty między własnym pragnieniem a oczekiwaniami bliskich?