Noc, kiedy wszystko się rozpadło: Opowieść o zdradzie, walce i odnalezieniu siebie
– Naprawdę to mówisz? – mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Stałam w kuchni, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Za oknem huczała burza, a błyskawice rozświetlały ciemność. Andrzej stał naprzeciwko mnie, z rękami skrzyżowanymi na piersi i wzrokiem wbitym w podłogę.
– Tak, Aniu. Nie mogę już tak dłużej. Jadę do mamy – powiedział cicho, ale stanowczo.
Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś kiepski żart. Że zaraz się roześmieje i powie: „No co ty, przecież cię kocham”. Ale on tylko sięgnął po kurtkę i bez słowa wyszedł z mieszkania. Drzwi trzasnęły głośno, a ja usłyszałam, jak dzieci zaczynają płakać w pokoju obok.
W jednej chwili zostałam sama. Sama z dwójką dzieci i tysiącem pytań w głowie. Co zrobiłam źle? Czy mogłam coś zmienić? Dlaczego wybrał swoją matkę zamiast nas?
Usiadłam na podłodze w kuchni i pozwoliłam łzom płynąć. Czułam się jak rozbity talerz – każda część mnie leżała gdzieś osobno, nie do poskładania. Przez kolejne godziny próbowałam ogarnąć rzeczywistość: uspokoić dzieci, zadzwonić do mamy (która odebrała dopiero za trzecim razem), zrobić kolację. Wszystko wydawało się nierealne, jakbym grała w jakimś kiepskim filmie.
Następnego dnia Andrzej nie wrócił. Nie zadzwonił. Nie napisał nawet SMS-a. Zamiast tego przyszła jego matka – pani Halina – z miną pełną wyższości i pretensji.
– Aniu, Andrzej musi odpocząć. Ty go tylko zamęczasz swoimi wymaganiami. Może powinnaś się zastanowić nad sobą? – powiedziała tonem, który znałam aż za dobrze.
Zacisnęłam zęby. Ile razy słyszałam już te słowa? Ile razy próbowałam tłumaczyć się przed nią z każdej decyzji? Zawsze byłam tą „nie dość dobrą”, „za młodą”, „za mało zaradną”.
– Proszę wyjść – powiedziałam cicho, ale stanowczo. – To nasza sprawa.
Pani Halina spojrzała na mnie z pogardą i wyszła trzaskając drzwiami. Dzieci tuliły się do mnie mocno, jakby bały się, że i ja zaraz odejdę.
Przez kolejne dni żyłam jak w transie. Chodziłam do pracy w sklepie spożywczym na rogu ulicy, odbierałam dzieci z przedszkola i szkoły, gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie. Każdego wieczoru siadałam przy oknie i patrzyłam na deszcz spływający po szybie. Czekałam na wiadomość od Andrzeja – choćby krótką, choćby pełną wyrzutów.
W końcu zadzwonił. Po tygodniu ciszy.
– Aniu… Musimy porozmawiać – powiedział bez emocji.
Spotkaliśmy się w parku, na ławce pod wielkim kasztanem. Andrzej wyglądał na zmęczonego, ale spokojnego.
– To koniec – powiedział bez ogródek. – Nie chcę już wracać. Chcę rozwodu.
Poczułam, jak świat wiruje mi przed oczami.
– A dzieci? – zapytałam drżącym głosem.
– Będę je odwiedzał… Ale nie chcę już tego wszystkiego. Potrzebuję spokoju.
Nie pamiętam dokładnie, co odpowiedziałam. Wiem tylko, że wróciłam do domu na miękkich nogach i przez całą noc nie zmrużyłam oka.
Zaczęły się tygodnie pełne walki: o alimenty, o opiekę nad dziećmi, o każdy drobiazg. Andrzej coraz częściej słuchał swojej matki niż mnie czy dzieci. Pani Halina dzwoniła do mnie niemal codziennie z pretensjami: że nie umiem wychować dzieci, że nie dbam o dom, że powinnam „dać Andrzejowi spokój”.
Moja mama próbowała mnie wspierać, ale sama była przytłoczona chorobą taty i problemami finansowymi. Czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z moją starszą córką, Zosią.
– Mamo… Tata już nie wróci? – zapytała cicho.
Zacisnęło mi się gardło.
– Nie wiem, kochanie… Ale zawsze będziemy razem – odpowiedziałam i przytuliłam ją mocno.
W pracy zaczęto patrzeć na mnie podejrzliwie. Szefowa – pani Grażyna – zapytała któregoś dnia:
– Aniu, wszystko w porządku? Wyglądasz na zmęczoną…
Chciałam powiedzieć jej prawdę: że nocami nie śpię ze strachu o przyszłość, że boję się każdego telefonu od teściowej, że nie wiem, czy starczy mi pieniędzy do końca miesiąca. Ale tylko się uśmiechnęłam i powiedziałam:
– Tak, wszystko dobrze.
W rzeczywistości byłam wrakiem człowieka. Przestałam jeść, schudłam dziesięć kilo w dwa miesiące. Znajomi przestali dzwonić – chyba bali się mojej rozpaczy albo nie wiedzieli, co powiedzieć.
Któregoś dnia spotkałam na klatce sąsiadkę – panią Jadwigę.
– Aniu… Trzymaj się. Ja też przez to przechodziłam – powiedziała cicho i uścisnęła moją dłoń.
To był pierwszy moment od dawna, kiedy poczułam coś na kształt nadziei. Może nie jestem sama?
Zaczęłam powoli walczyć o siebie. Zapisałam się na terapię w pobliskim ośrodku zdrowia psychicznego. Na początku bałam się mówić o swoich uczuciach – wydawało mi się to słabością. Ale terapeutka – pani Marta – słuchała mnie bez oceniania.
– Aniu, masz prawo być zraniona. Masz prawo być zła – powiedziała któregoś dnia.
Po raz pierwszy od miesięcy pozwoliłam sobie na gniew: na Andrzeja, na jego matkę, na cały świat.
Z czasem zaczęłam dostrzegać małe rzeczy: uśmiech dzieci rano przy śniadaniu; zapach świeżo upieczonego chleba; promienie słońca wpadające przez okno kuchni. Powoli wracała mi siła.
Któregoś dnia Andrzej przyszedł po dzieci.
– Aniu… Przepraszam za wszystko – powiedział cicho.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Już za późno na przeprosiny – odpowiedziałam spokojnie.
Nie czułam już żalu ani gniewu. Było mi po prostu obojętne.
Dziś minął rok od tamtej nocy. Nadal jestem sama z dziećmi, ale już nie czuję się samotna. Mam przyjaciółkę – Magdę z pracy – z którą chodzę na spacery po parku i pijemy kawę w soboty rano. Moja mama odzyskała trochę sił po śmierci taty i częściej nas odwiedza.
Czasem jeszcze budzę się w nocy z lękiem o przyszłość. Ale wiem jedno: przetrwałam najgorsze. Odbudowałam siebie kawałek po kawałku.
Czy można naprawdę wybaczyć zdradę? Czy da się jeszcze kiedyś zaufać drugiemu człowiekowi? Może najważniejsze jest to, żeby nauczyć się ufać samej sobie…