„Kup sobie ten chleb i sam sobie ugotuj!” – Moja noc, kiedy powiedziałam: dość
– Kup sobie ten chleb i sam sobie ugotuj! – krzyknęłam, trzęsąc się cała, z nożem do masła w dłoni. W kuchni pachniało jeszcze zupą pomidorową, którą ugotowałam po pracy, ale nikt nie docenił mojego wysiłku. Andrzej stał przy lodówce, zaskoczony moim wybuchem. Przez chwilę patrzył na mnie tak, jakby zobaczył obcą kobietę.
– Co ty wygadujesz, Magda? – zapytał z niedowierzaniem. – Przecież zawsze gotowałaś.
W tej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez lata tłumiłam w sobie frustrację. Pracowałam na pełen etat w urzędzie miasta, wracałam do domu, gotowałam, sprzątałam, robiłam zakupy, pomagałam dzieciom w lekcjach. Andrzej? Owszem, pracował ciężko jako kierowca autobusu, ale po powrocie do domu siadał przed telewizorem i znikał dla świata. Zosia i Kuba – nasze dzieci – nauczyły się już nie pytać taty o nic. Wszystko było na mojej głowie.
– Zawsze gotowałam, bo musiałam! – wyrzuciłam z siebie. – Bo nikt inny nie ruszyłby palcem! Ile razy prosiłam cię o pomoc? Ile razy mówiłeś: „zaraz”, „później”, „jestem zmęczony”? A ja? Ja nie mam prawa być zmęczona?
Andrzej spuścił wzrok. Widziałam, że nie wie, co powiedzieć. Zosia weszła do kuchni, spojrzała na nas szeroko otwartymi oczami.
– Mamo…
– Wszystko w porządku, kochanie – odpowiedziałam drżącym głosem. Ale nie było w porządku. Nic nie było w porządku od lat.
Pamiętam początki naszego małżeństwa. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni planów. Andrzej obiecywał mi świat u stóp. Po ślubie zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu na osiedlu w Gdańsku. Szybko pojawiły się dzieci, kredyt na mieszkanie i codzienność, która przygniotła nas jak ciężki koc.
Z czasem Andrzej coraz mniej angażował się w domowe sprawy. Tłumaczył się zmęczeniem, a ja… ja chciałam być tą „dobrą żoną”. Tak mnie wychowano: kobieta powinna dbać o dom, dzieci i męża. Mama powtarzała: „Nie narzekaj, Magda. Tak już jest.”
Ale ile można? Ile można udawać, że wszystko jest dobrze? Ile można dusić w sobie żal?
Tamtego wieczoru coś się we mnie złamało. Zamiast przeprosić za krzyk – jak robiłam zawsze – usiadłam przy stole i zaczęłam płakać. Nie cicho, nie ukradkiem – głośno, rozpaczliwie.
Andrzej podszedł do mnie niepewnie.
– Magda… Przepraszam. Nie wiedziałem…
– Nie wiedziałeś? – przerwałam mu ostro. – Bo nigdy nie chciałeś wiedzieć! Bo było ci wygodnie!
Zosia uciekła do swojego pokoju. Kuba zamknął się w łazience. Wiedziałam, że ranię dzieci tym krzykiem, ale nie mogłam już dłużej udawać.
Następnego dnia Andrzej wyszedł do pracy bez słowa. Ja zostałam sama z myślami i bólem głowy od płaczu. Wzięłam wolne w pracy i pojechałam do mamy.
– Mamo… ja już nie daję rady – powiedziałam cicho.
Mama spojrzała na mnie z troską.
– Magda… Ja też czasem miałam dość. Ale wtedy mówiłam sobie: dla dzieci warto się poświęcić.
– Ale czy naprawdę trzeba się poświęcać aż tak? Czy to musi być tylko moja odpowiedzialność?
Mama milczała długo.
– Może masz rację… Czasy się zmieniły. Może powinnaś zawalczyć o siebie.
Wróciłam do domu z postanowieniem: koniec z udawaniem. Wieczorem usiedliśmy z Andrzejem przy stole.
– Musimy porozmawiać – zaczęłam spokojnie. – Nie chcę już tak żyć. Albo zaczniemy dzielić obowiązki po równo, albo…
Nie dokończyłam zdania. Andrzej patrzył na mnie długo.
– Myślisz o rozwodzie?
Zrobiło mi się zimno.
– Nie chcę rozwodu. Chcę partnerstwa. Chcę czuć się ważna, a nie jak służąca.
Przez kolejne dni było dziwnie cicho. Andrzej próbował pomagać: raz wyniósł śmieci, innym razem odkurzył dywan. Ale widziałam, że robi to z przymusu, nie z potrzeby serca.
Dzieci były spięte. Zosia zaczęła pytać:
– Mamo, czy wy się rozwiedziecie?
Przytuliłam ją mocno.
– Nie wiem, kochanie… Ale wiem jedno: mama musi być szczęśliwa, żebyście wy też byli szczęśliwi.
Minęły tygodnie. Było lepiej i gorzej na zmianę. Raz kłóciliśmy się o drobiazgi („Czemu znowu nie ma mleka?”), innym razem rozmawialiśmy spokojnie o podziale obowiązków („Może ja zrobię zakupy?”). Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par – to był pomysł Andrzeja.
Na terapii usłyszałam coś ważnego:
– Pani Magdo, jeśli pani nie postawi granic teraz, to za kilka lat będzie pani jeszcze bardziej nieszczęśliwa.
To była prawda. Zaczęłam mówić głośno o swoich potrzebach: że chcę mieć czas dla siebie, że potrzebuję wsparcia i szacunku.
Nie było łatwo. Czasem miałam wyrzuty sumienia – czy nie jestem egoistką? Czy nie ranię dzieci?
Ale potem przypominałam sobie tamten wieczór w kuchni i swoje łzy nad talerzem zupy pomidorowej.
Dziś jest inaczej. Nie idealnie – bo ideałów nie ma – ale lepiej. Andrzej nauczył się gotować prostą jajecznicę i sam kupuje chleb w piekarni. Dzieci pomagają przy sprzątaniu. Ja mam czas na książkę albo spacer z koleżanką.
Czasem myślę: czemu tak długo czekałam? Czemu bałam się powiedzieć „dość”? Może dlatego, że kobiety w Polsce od pokoleń uczono poświęcenia i milczenia?
A może dlatego, że najtrudniej jest zawalczyć o siebie tam, gdzie najbardziej kochamy?
Czy wy też kiedyś baliście się postawić granic najbliższym? Jak długo można czekać na zmianę?