„Zobacz, jak się te swatki wystroiły. Dorośli nie powinni się tak popisywać”: Historia o tym, jak jedna rozmowa przy stole zmieniła moje życie

– Zobacz, jak się te swatki wystroiły. Dorośli nie powinni się tak popisywać – powiedziała teściowa, patrząc na mnie z góry przez okulary. Jej głos był ostry jak nóż, a spojrzenie przeszywające. Siedziałam przy stole w kuchni jej domu w Radomiu, dłubiąc widelcem w ziemniakach. Wokół panowała cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara i ciche westchnienia mojego męża, Wiktora.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zawsze byłam wycofana, cicha, nieśmiała. W pracy w szkole podstawowej w Warszawie czułam się bezpiecznie – tam nikt nie oceniał mnie za to, jak wyglądam czy co mówię. Ale tu, w domu Wiktora, byłam zawsze „tą z internatu”, „tą dziwną”, „tą, która nie potrafi się odnaleźć”.

– Mamo, daj spokój – próbował łagodzić Wiktor, ale jego matka tylko machnęła ręką.

– Ty się nie wtrącaj! – syknęła. – Jakbyś miał rozum, to byś sobie znalazł normalną dziewczynę z naszej parafii, a nie taką… – urwała i spojrzała na mnie z pogardą.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Nie chciałam płakać przy stole. Nie chciałam dać jej tej satysfakcji. Zacisnęłam zęby i spojrzałam na talerz.

Wiktor był zupełnym przeciwieństwem mnie. Wszyscy go lubili – potrafił rozbawić nawet najbardziej ponurą ciotkę na weselu. Ja zawsze stałam z boku, obserwując świat zza szyby. Może dlatego tak bardzo ciągnęło mnie do niego – był światłem w moim szarym świecie.

Ale jego rodzina nigdy mnie nie zaakceptowała. Od początku byłam „nie taka”. Nie miałam rodziców – zmarli, gdy miałam 16 lat. Przez kilka lat mieszkałam w internacie przy liceum w Warszawie, potem wynajmowałam pokój u starszej pani. Nie miałam pieniędzy ani znajomości. Byłam sama.

Kiedy poznałam Wiktora na studiach pedagogicznych, wydawało mi się, że los się do mnie uśmiechnął. On był ciepły, otwarty, zabawny. Jego rodzina wydawała się idealna – duży dom pod Radomiem, niedzielne obiady, śmiech przy stole. Ale szybko okazało się, że to tylko pozory.

Pierwszy raz poczułam się obco już na naszym zaręczynowym obiedzie. Teściowa patrzyła na mnie z góry i pytała o wszystko: skąd jestem, gdzie pracuję, ile zarabiam. Czułam się jak na przesłuchaniu.

– A rodzice? – zapytała wtedy.
– Nie żyją – odpowiedziałam cicho.
– No tak… – westchnęła teatralnie i spojrzała na Wiktora. – Zawsze ci powtarzałam: patrz na rodzinę!

Wiktor próbował mnie bronić, ale jego głos ginął wśród jej narzekań.

Po ślubie zamieszkaliśmy osobno – ja dojeżdżałam do pracy do Warszawy i mieszkałam w internacie nauczycielskim przez większość tygodnia. W weekendy wracałam do Radomia do Wiktora i jego rodziców. To były najtrudniejsze dni tygodnia.

Teściowa komentowała wszystko: moje ubrania („Znowu ta szara spódnica? Jakbyś żałobę nosiła!”), moje jedzenie („Nie jesz mięsa? Co to za wymysły?”), nawet mój śmiech („Cicho się śmiejesz, jakbyś się bała własnego głosu!”).

Czułam się coraz bardziej niewidzialna. W pracy byłam lubiana przez dzieci i koleżanki z pokoju nauczycielskiego. Ale tu… tu byłam nikim.

Pewnego dnia wróciłam wcześniej z Warszawy. Weszłam do kuchni i usłyszałam rozmowę teściowej z sąsiadką.

– Ona jest jakaś dziwna, ta twoja synowa – mówiła sąsiadka.
– A bo to ja wiem? – westchnęła teściowa. – Siedzi cicho jak mysz pod miotłą. Ani porządnie ugotować nie umie, ani pogadać z ludźmi. Tylko do tej Warszawy jej się spieszy!

Stałam za drzwiami i słuchałam tych słów jak wyroku. Poczułam się jeszcze bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.

Wieczorem próbowałam porozmawiać z Wiktorem.
– Może powinniśmy zamieszkać sami? – zaproponowałam nieśmiało.
– Przecież jest dobrze – odpowiedział z uśmiechem. – Mama po prostu musi się przyzwyczaić.
– Ale ona mnie nienawidzi…
– Przesadzasz! Po prostu jest wymagająca.

Nie rozumiał mnie. Nie widział tego, co ja czułam każdego dnia.

Z czasem zaczęłam coraz częściej zostawać w Warszawie na weekendy. Tłumaczyłam się nadmiarem pracy, dyżurami w internacie. Wiktor dzwonił wieczorami i pytał:
– Kiedy wrócisz?
– Może za tydzień… mam dużo spraw do załatwienia.

Zaczęliśmy oddalać się od siebie. On coraz częściej wychodził z kolegami, ja zamykałam się w swoim świecie książek i dziecięcych rysunków.

Pewnego dnia dostałam list od teściowej. Był krótki:
„Jeśli nie potrafisz być częścią naszej rodziny, lepiej odejdź.”

Przeczytałam go kilka razy i poczułam ulgę. Może właśnie tego potrzebowałam? Pretekstu, żeby przestać walczyć o coś, czego nigdy nie miałam?

Spakowałam swoje rzeczy i napisałam do Wiktora wiadomość:
„Przepraszam. Nie potrafię już dłużej udawać.”

Nie odpowiedział od razu. Dopiero po kilku dniach zadzwonił.
– Ruby… co się stało?
– Po prostu… już nie mogę – wyszeptałam przez łzy.
– Ale ja cię kocham!
– A ja siebie już nie…

Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na Ochocie. Pracuję dalej w szkole i uczę dzieci tego, czego sama musiałam się nauczyć: odwagi bycia sobą.

Czasem pytam siebie: czy naprawdę musimy udawać kogoś innego tylko po to, żeby zasłużyć na czyjąś akceptację? Czy warto poświęcać siebie dla iluzji rodzinnego szczęścia?

A Ty? Czy kiedykolwiek czułeś się niewidzialny we własnym domu?