30 lat razem, jeden telefon – i wszystko się zmieniło. Moja rodzina, moje wybory, moje łzy.

– Mamo, odbierz, to do ciebie! – krzyknęła Zosia z kuchni, a ja, z uśmiechem na twarzy, wycierałam ręce w ścierkę. W salonie rozbrzmiewały śmiechy, teść opowiadał kolejną anegdotę z czasów PRL-u, a mój mąż, Andrzej, nalewał gościom wino. Byliśmy razem trzydzieści lat. Trzy dekady wspólnych świąt, kłótni o drobiazgi i wielkich pojednań. Wydawało mi się, że znamy się na wylot.

Telefon zadzwonił po raz drugi. Spojrzałam na wyświetlacz: „Nieznany numer”. Odebrałam z lekkim niepokojem.

– Halo?

Po drugiej stronie cisza. Potem kobiecy głos, drżący, jakby walczył ze łzami:

– Pani mąż… Andrzej… On… On jest ojcem mojego dziecka.

Zamarłam. W głowie miałam tylko szum. Przez chwilę myślałam, że to żart. Ale głos był prawdziwy. Zbyt prawdziwy.

– Proszę nie rozłączać się! – wyszeptałam, czując jak nogi uginają się pode mną.

W tle słyszałam dziecięcy płacz. Kobieta zaczęła mówić szybko, chaotycznie. Imię: Marta. Mieszka w Warszawie. Andrzej poznał ją na delegacji dwa lata temu. Ich syn ma półtora roku.

Wszystko we mnie pękło. Wyszłam na balkon, zostawiając za sobą gwar rodzinnego święta. Próbowałam oddychać, ale powietrze było ciężkie jak ołów.

– Mamo? – Zosia podeszła cicho. – Co się stało?

Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w ciemność za oknem, próbując zrozumieć, co właśnie usłyszałam.

Po chwili wróciłam do salonu. Andrzej spojrzał na mnie pytająco.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho.

Goście zamilkli. Teść spojrzał z niepokojem, teściowa ścisnęła dłonie na kolanach.

– Teraz? – zapytał Andrzej, próbując się uśmiechnąć.

– Teraz.

Wyszliśmy do sypialni. Zamknęłam drzwi i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Kto to jest Marta? – zapytałam bez ogródek.

Zbladł. Przez chwilę myślałam, że zemdleje.

– Skąd… skąd o niej wiesz?

– Zadzwoniła. Powiedziała mi wszystko.

Usiadł ciężko na łóżku. Przez długą chwilę milczał. Potem zaczął mówić – cicho, łamiącym się głosem. Że był samotny na delegacji. Że czuł się wtedy niewidzialny w domu, bo dzieci dorosły, a ja byłam zajęta pracą i opieką nad rodzicami. Że Marta była inna – słuchała go, podziwiała. Że nie planował tego dziecka. Że próbował to zakończyć, ale nie potrafił.

Słuchałam go i czułam, jak moje serce zamienia się w kamień.

– I co teraz? – zapytałam w końcu.

– Nie wiem – wyszeptał. – Kocham cię. Ale nie mogę zostawić syna.

Wróciłam do salonu jak automat. Goście już wiedzieli, że coś się stało – atmosfera była gęsta jak mgła nad Wisłą w listopadzie. Zosia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Mamo…?

Objęłam ją mocno i rozpłakałam się po raz pierwszy od lat.

Następne dni były jak koszmar na jawie. Andrzej spał w pokoju gościnnym. Unikaliśmy się wzrokiem. Dzieci – Zosia i Tomek – zadawały pytania, na które nie umiałam odpowiedzieć.

Teściowa przyszła do mnie po cichu wieczorem.

– Dziecko… Wiem, co czujesz. Twój teść też kiedyś… – urwała nagle i spojrzała gdzieś w dal. – Ale wybaczyłam mu dla rodziny.

Poczułam złość. Czy naprawdę mamy być zawsze tymi, które wybaczają? Czy to nasz obowiązek?

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Andrzej jeździł do Warszawy „w sprawach służbowych” coraz częściej. W końcu powiedziałam mu:

– Musisz wybrać.

Patrzył na mnie długo.

– Nie potrafię zostawić żadnego z was.

Wtedy podjęłam decyzję za niego. Spakowałam jego rzeczy i poprosiłam, żeby się wyprowadził.

Dzieci były w szoku. Tomek przestał się odzywać do ojca. Zosia płakała nocami i pytała mnie:

– Mamo, czy już nigdy nie będziemy rodziną?

Nie umiałam jej odpowiedzieć.

Samotność była jak zimny wiatr hulający po pustym mieszkaniu. Każdy kąt przypominał mi o wspólnych chwilach: śniadaniach w niedzielne poranki, kłótniach o pilot od telewizora, wspólnych wakacjach nad morzem.

Po kilku miesiącach Andrzej przyszedł do mnie z bukietem tulipanów.

– Przepraszam – powiedział tylko. – Chciałem być dobrym ojcem dla wszystkich moich dzieci… Ale nie potrafię żyć bez ciebie.

Patrzyłam na niego długo. Widziałam zmęczenie na jego twarzy, siwe włosy przy skroniach, łzy w oczach.

– A ja nie potrafię już ci ufać – odpowiedziałam cicho.

Minął rok od tamtego telefonu. Nadal jestem sama. Dzieci powoli układają sobie życie na nowo – Tomek wyjechał do Krakowa na studia, Zosia znalazła chłopaka i coraz rzadziej wraca do domu na noc.

Czasem myślę o Marcie i jej dziecku. Czy ona też płacze nocami? Czy czuje się winna?

Najbardziej boli mnie to, że przez trzydzieści lat żyłam w iluzji bezpieczeństwa. Że wszystko może runąć przez jeden telefon.

Czy można wybaczyć zdradę? Czy warto próbować odbudować coś, co zostało tak brutalnie zniszczone?

A może lepiej nauczyć się żyć od nowa – bez złudzeń, ale z podniesioną głową?

Czy wy byście wybaczyli?