Kiedy Twój mąż wybiera swoją matkę zamiast Ciebie: Moja walka o własną wartość i szczęście
— Znowu idziesz do mamy? — zapytałam, próbując ukryć drżenie w głosie. Stałam w kuchni, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Piotr nawet nie spojrzał mi w oczy. — Muszę jej pomóc z zakupami, przecież wiesz, że sama sobie nie poradzi — odpowiedział, jakby to było oczywiste.
Wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze. Od pięciu lat byłam żoną Piotra i przez te pięć lat miałam wrażenie, że jestem tylko dodatkiem do jego życia. Najważniejsza była zawsze ona — pani Halina, jego matka. Mieszkaliśmy w Warszawie, na Mokotowie, a ona dwie ulice dalej. Każdy weekend, każde święta, nawet zwykłe popołudnia — Piotr był u niej. Czasem czułam się jak powietrze.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy odważyłam się powiedzieć coś więcej. Była niedziela, siedzieliśmy przy stole, a pani Halina narzekała na wszystko: na pogodę, na politykę, na mnie. — Marta, może ty byś się nauczyła robić te pierogi jak trzeba? Piotruś zawsze lubił moje — rzuciła z przekąsem. Piotr tylko się uśmiechnął i powiedział: — Mama robi najlepsze pierogi na świecie.
Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam się jak dziecko, które nie zdało egzaminu z dorosłości. Próbowałam rozmawiać z Piotrem wieczorem. — Czuję się niewidzialna. Jakbyś był bardziej jej synem niż moim mężem — powiedziałam cicho. On tylko wzruszył ramionami: — Przesadzasz. Mama jest sama, muszę jej pomagać.
Z czasem zaczęłam się wycofywać. Przestałam proponować wspólne wyjścia, bo zawsze kończyło się na tym, że „może lepiej pójdziemy do mamy” albo „mama pewnie by się ucieszyła”. Nawet nasze wakacje były planowane pod nią. Raz pojechaliśmy nad morze tylko dlatego, że pani Halina chciała zobaczyć Bałtyk.
Moja mama próbowała mnie pocieszać przez telefon: — Martuś, musisz walczyć o siebie. Ale jak walczyć z kimś, kto nie widzi problemu? Kiedy mówiłam Piotrowi o terapii dla par, śmiał się: — To nie Ameryka, tu się nie chodzi do psychologa z byle powodu.
Najgorsze były święta. Wigilia u pani Haliny to był teatr jednego aktora. Ja kroiłam warzywa na sałatkę, ona poprawiała po mnie wszystko i szeptała pod nosem: — U mnie w domu to się robiło inaczej… Piotr siedział obok niej i głaskał ją po ręce. Czułam się jak intruz we własnym życiu.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej. W domu było cicho. Na stole leżała kartka: „Jestem u mamy”. Zamiast złości poczułam pustkę. Usiadłam na kanapie i zaczęłam płakać. Nie wiedziałam już, kim jestem. Czy jestem żoną? Czy tylko opiekunką mieszkania?
Zaczęłam szukać wsparcia w internecie. Trafiłam na forum dla kobiet w podobnej sytuacji. Pisały tam dziewczyny z całej Polski: Ania z Poznania, która przez dziesięć lat była „tą drugą” po teściowej; Kasia z Krakowa, która rozwiodła się po tym, jak mąż kupił matce mieszkanie zamiast im samym. Poczułam ulgę — nie jestem sama.
Zaczęłam chodzić na jogę, spotykać się z koleżankami z pracy. Powoli odzyskiwałam siebie. Ale Piotr tego nie zauważał. Któregoś wieczoru powiedział: — Ostatnio jesteś jakaś inna… Może powinnaś pogadać z mamą?
Wtedy wybuchłam:
— Może ty powinieneś w końcu dorosnąć! Zawsze jesteś u niej! Ja też potrzebuję męża!
Piotr patrzył na mnie jak na obcą osobę.
— Przesadzasz… Mama jest najważniejsza.
To był moment przełomowy. Zrozumiałam, że nic się nie zmieni. Że mogę krzyczeć, płakać, prosić — ale on już wybrał.
Po kilku tygodniach podjęłam decyzję o rozstaniu. Spakowałam walizkę i pojechałam do mamy do Olsztyna. Piotr nawet nie próbował mnie zatrzymać.
Dziś minął rok od tamtego dnia. Mam nowe życie, nową pracę i powoli uczę się być szczęśliwa sama ze sobą. Czasem jeszcze boli, gdy widzę pary na ulicy albo gdy ktoś pyta: „A gdzie twój mąż?” Ale wiem jedno: zasługuję na miłość i szacunek.
Czy naprawdę musimy wybierać między rodziną a własnym szczęściem? Ile jeszcze kobiet będzie żyło w cieniu cudzych oczekiwań? Może czas w końcu zawalczyć o siebie?