Moja mama oszczędzała każdy grosz, a ja płaciłam za to najwyższą cenę – czy warto było poświęcić dzieciństwo dla bezpieczeństwa finansowego?
– Znowu te spodnie? – zapytała z przekąsem Anka w szatni. – Przecież już w nich byłaś w zeszłym tygodniu.
Zacisnęłam zęby i udawałam, że nie słyszę. W mojej głowie dudniło tylko jedno: „Nie płacz, nie daj im satysfakcji”. W szkole podstawowej w małym miasteczku pod Radomiem niełatwo było być inną. A ja byłam inna – zawsze w ubraniach po kuzynkach, z plecakiem, który pamiętał jeszcze czasy PRL-u. Mama powtarzała: „Nie stać nas na fanaberie, Marto. Każdy grosz się liczy”.
Pamiętam, jak pewnego dnia wróciłam do domu z płaczem. Mama siedziała przy kuchennym stole, licząc drobniaki do słoika. – Co się stało? – zapytała, nie podnosząc wzroku znad rachunków.
– Dzieci się ze mnie śmieją – wyszeptałam. – Bo nie mam nowych butów.
Mama westchnęła ciężko. – Marto, buty nie są najważniejsze. Ważne, żebyśmy mieli co jeść i za co opłacić rachunki. Musisz to zrozumieć.
Ale ja nie rozumiałam. Miałam wtedy dziewięć lat i marzyłam tylko o tym, żeby choć raz pójść do szkoły w czymś nowym, pachnącym sklepem, a nie szafą cioci Krysi.
W naszym domu oszczędzanie było religią. Mama pracowała na dwa etaty – rano w sklepie spożywczym, po południu sprzątała u bogatszych sąsiadów. Tata odszedł, gdy miałam pięć lat. Zostawił nas z długami i obietnicą, że „jeszcze się odezwie”. Nie odezwał się nigdy.
Każda złotówka była oglądana z dwóch stron. Obiady – zawsze najtańsze: ziemniaki z jajkiem, kasza z mlekiem, czasem zupa na kościach. Wakacje? Nigdy nie byliśmy nad morzem ani w górach. Największą atrakcją były wycieczki rowerowe do lasu za miastem.
Kiedy miałam trzynaście lat, mama zaczęła odkładać pieniądze na „czarną godzinę”. Słoik z drobniakami stał na najwyższej półce w kuchni. Patrzyłam na niego z mieszaniną złości i bezsilności. Wiedziałam, że tam są pieniądze na nowe buty, na kino, na lody w upalny dzień – ale one nigdy nie były dla mnie.
Pewnego dnia wybuchłam:
– Dlaczego nigdy niczego mi nie kupujesz? Dlaczego wszystko muszę mieć po kimś?
Mama spojrzała na mnie surowo:
– Bo życie to nie bajka, Marto! Chcesz skończyć jak ja? Bez grosza przy duszy?
Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwą złość na mamę. Przecież to nie moja wina, że tata nas zostawił! Chciałam tylko być jak inne dzieci.
W liceum zaczęłam dorabiać – roznosiłam ulotki, sprzątałam klatki schodowe. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam sobie bluzę z sieciówki. Mama była wściekła:
– Po co ci to? Przecież masz ubrania!
– Chcę mieć coś swojego! – krzyknęłam i trzaskając drzwiami wyszłam z domu.
Przez całą noc płakałam pod blokiem. Czułam się winna i jednocześnie wściekła. Czy naprawdę bycie biednym musi oznaczać rezygnację ze wszystkiego?
Kiedy dostałam się na studia do Warszawy, mama była dumna – ale też przerażona wydatkami. Wynajęcie pokoju, książki, jedzenie… Znowu zaczęły się rozmowy o oszczędzaniu.
– Musisz sobie radzić, Marto. Ja już więcej nie dam rady – powiedziała pewnego wieczoru przez telefon.
Radziłam sobie jak umiałam – pracowałam w kawiarni, żywiłam się zupkami chińskimi i makaronem z ketchupem. Ale przynajmniej nikt nie patrzył na mnie przez pryzmat starych ubrań.
Po studiach wróciłam do domu na chwilę – mama była już zmęczona życiem, coraz częściej chorowała. Słoik z drobniakami był pełny po brzegi.
– Na co ty to wszystko odkładasz? – zapytałam któregoś dnia.
Mama spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem:
– Żebyś miała lepiej niż ja.
Ale czy naprawdę miałam lepiej? Dorosłość przyniosła mi lęk przed wydawaniem pieniędzy, poczucie winy za każdą droższą rzecz i wieczne przekonanie, że „nie zasługuję” na nic nowego. Nawet gdy dostałam pierwszą porządną wypłatę, nie potrafiłam kupić sobie czegoś bez wyrzutów sumienia.
Kiedy mama zachorowała poważnie i trafiła do szpitala, musiałam przejąć wszystkie obowiązki domowe. Przeglądałam jej rzeczy i znalazłam zeszyt z notatkami: każda wydana złotówka zapisana skrupulatnie przez lata. Przy każdej większej kwocie dopisek: „dla Marty”.
Poczułam wtedy coś dziwnego – mieszaninę wdzięczności i żalu. Czy naprawdę musiałyśmy aż tak bardzo rezygnować ze wszystkiego? Czy bezpieczeństwo finansowe warte jest ceny samotności i poczucia bycia gorszą?
Mama odeszła kilka miesięcy później. Zostawiła mi słoik pełen pieniędzy i dom pełen wspomnień o wyrzeczeniach.
Dziś mam trzydzieści lat i własną rodzinę. Staram się nie powielać błędów mamy – pozwalam sobie i córce na małe przyjemności: lody w parku, nowe buty od czasu do czasu, wakacje nad jeziorem choćby na kilka dni.
Ale lęk przed biedą siedzi we mnie głęboko. Czasem łapię się na tym, że liczę każdy grosz tak jak ona…
Czy można nauczyć się żyć bez poczucia winy za własne potrzeby? Czy da się znaleźć równowagę między bezpieczeństwem a radością życia?
Może Wy macie podobne doświadczenia? Jak poradziliście sobie z dziedzictwem oszczędzania za wszelką cenę?