„Nie jestem twoją sprzątaczką!” — Jak jedno zdanie rozdarło naszą rodzinę

— Nie jestem twoją sprzątaczką! — wykrzyczała Justyna, patrząc na mnie z takim chłodem, że aż ścisnęło mnie w gardle. Stałyśmy w kuchni, wśród sterty brudnych naczyń po niedzielnym obiedzie. Mój syn, Marek, udawał, że nie słyszy, bawiąc się z Grzesiem w salonie. Przez chwilę miałam ochotę wyjść i trzasnąć drzwiami, ale przecież to mój dom.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Po śmierci męża zostałam sama w dużym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Marek odwiedzał mnie coraz rzadziej — praca, dziecko, wieczne zmęczenie. Kiedy już przyjeżdżali z Justyną i Grzesiem, czułam się jak gość we własnym domu. Justyna zawsze była zdystansowana, ale starałam się nie wtrącać. Jednak tego dnia, kiedy poprosiłam ją o pomoc przy sprzątaniu po obiedzie, coś pękło.

— Przepraszam, ale chyba nie po to przyjeżdżam do teściowej, żeby zmywać jej gary — dodała ciszej, ale wystarczająco głośno, bym usłyszała.

— To nie chodzi o zmywanie, Justyno — odpowiedziałam drżącym głosem. — Chciałam po prostu spędzić z tobą trochę czasu. Może pogadać…

— Jeśli chcesz pogadać, to usiądźmy przy kawie. Ale nie będę tu robić za pomoc domową — ucięła.

Poczułam się upokorzona. Przez całe życie byłam tą, która dbała o wszystkich: gotowałam, prałam, sprzątałam. Dla Marka i jego ojca byłam podporą. Teraz miałam wrażenie, że jestem tylko przeszkodą.

Marek wszedł do kuchni, niosąc Grzesia na rękach.

— Co tu się dzieje? — zapytał z wymuszoną lekkością.

— Nic — odpowiedziałyśmy jednocześnie.

Ale przecież wszystko się działo. Od tamtej chwili atmosfera była napięta jak struna. Po obiedzie Justyna zabrała Grzesia na spacer, a Marek został ze mną.

— Mamo… — zaczął niepewnie. — Wiesz, Justyna jest zmęczona. Praca, dziecko…

— A ja? Myślisz, że ja nie jestem zmęczona? — przerwałam mu ostro. — Chciałam tylko trochę pomocy i rozmowy.

Wzruszył ramionami i wyszedł do salonu. Poczułam się niewidzialna.

Od tamtej pory ich wizyty stały się coraz rzadsze. Najpierw tłumaczyli się przeziębieniem Grzesia, potem remontem mieszkania. W końcu przestali odbierać telefony. Próbowałam dzwonić do Marka — bez skutku. Pisałam SMS-y: „Tęsknię za Grzesiem”, „Może przyjedziecie na pierogi?”. Odpowiedzi były krótkie: „Nie damy rady”, „Może innym razem”.

W święta Bożego Narodzenia siedziałam sama przy stole. Z radia leciały kolędy, a ja patrzyłam na pusty talerz dla wędrowca i myślałam o tym, jak bardzo brakuje mi rodziny.

Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę, panią Halinę.

— Co u Marka? Dawno go nie widziałam — zagadnęła.

— Nie wiem… — odpowiedziałam cicho. — Chyba jest zajęty.

Pani Halina spojrzała na mnie ze współczuciem.

— Wie pani, młodzi teraz inaczej patrzą na rodzinę. Wszystko musi być po ich myśli.

Zaczęłam analizować każde słowo tamtej kłótni z Justyną. Może rzeczywiście przesadziłam? Może powinnam była odpuścić? Ale czy to naprawdę tak wiele — poprosić o pomoc?

Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. Marek.

— Mamo…

Serce mi zabiło mocniej.

— Tak?

— Justyna nie chce już do ciebie przyjeżdżać. Mówi, że ją oceniasz i traktujesz jak służącą.

Zaniemówiłam.

— To nieprawda… Ja tylko chciałam…

— Wiem, mamo. Ale ona tak to widzi. I ja muszę to uszanować.

Rozłączył się pierwszy raz w życiu bez pożegnania.

Od tamtej pory widywałam Grzesia tylko na zdjęciach wrzucanych przez Justynę na Facebooka: pierwszy dzień w przedszkolu, urodziny z balonami, wycieczka do zoo. Czułam się jak intruz podglądający cudze szczęście.

Czasem łapię się na tym, że rozmawiam sama ze sobą w pustym mieszkaniu:

— Może powinnam była przeprosić? Może powinnam była milczeć?

Ale czy naprawdę bycie matką i babcią oznacza bycie niewidzialną? Czy prosząc o odrobinę wsparcia i bliskości zasłużyłam na samotność?

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na dzieci bawiące się na podwórku. Myślę o tym, jak łatwo można stracić rodzinę przez jedno nieporozumienie i dumę po obu stronach. Czy jeszcze kiedyś usłyszę śmiech Grzesia w moim domu?

Czy naprawdę tak trudno jest rozmawiać szczerze — zanim będzie za późno?