Zamknęłam oczy na jego zdrady — aż do dnia, gdy upadłam na ulicy i zobaczyłam, kto naprawdę jest przy mnie

— Mamo, dlaczego płaczesz? — zapytała cicho Zosia, kiedy próbowałam ukryć łzy, stojąc przy kuchennym blacie. Woda z czajnika już dawno się zagotowała, a ja wpatrywałam się w parę, jakby miała mi odpowiedzieć na wszystkie pytania świata. „Nie płaczę, kochanie. To tylko cebula,” skłamałam, choć nie kroiłam żadnych warzyw. Zosia spojrzała na mnie podejrzliwie, ale nie drążyła tematu. Miała dopiero osiem lat, a już rozumiała więcej, niż powinna.

Od lat żyłam w teatrze pozorów. Byłam żoną Tomasza — przystojnego, elokwentnego prawnika, którego wszyscy podziwiali. Wszyscy poza mną. Ja znałam jego drugą twarz: tę, która wracała późno z pracy, pachnąc damskimi perfumami; tę, która potrafiła rzucić krótkie „Nie przeszkadzaj mi teraz” i zamknąć się w gabinecie na całe godziny. Wiedziałam o jego zdradach. Znalazłam kiedyś SMS-y od „Kasi z pracy”, potem przypadkiem natknęłam się na rachunek za hotel w Zakopanem. Ale milczałam. Dla dzieci. Dla świętego spokoju.

Moja mama powtarzała: „Małżeństwo to kompromis. Nie wszystko musi być idealne.” Ale czy kompromis oznaczał życie w kłamstwie? Czy naprawdę powinnam była poświęcać siebie dla dobra rodziny? Te pytania wracały do mnie jak bumerang, szczególnie nocami, kiedy Tomasz spał odwrócony do mnie plecami.

Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego popołudnia. Wracałam z pracy — zmęczona, zmarznięta, z siatkami pełnymi zakupów. Na rogu ulicy Potockiej i Mickiewicza poślizgnęłam się na mokrych liściach i upadłam tak niefortunnie, że straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero w szpitalu.

Pierwsze, co zobaczyłam po przebudzeniu, to twarz mojej siostry Magdy. Siedziała przy łóżku, trzymając mnie za rękę.

— Nareszcie! Już myślałyśmy, że nie otworzysz oczu — powiedziała z ulgą.

— Gdzie Tomasz? — zapytałam słabo.

Magda spojrzała na mnie z żalem. — Zadzwoniłam do niego od razu. Powiedział, że ma ważną sprawę w sądzie i nie może przyjechać.

Poczułam ukłucie w sercu. Próbowałam go usprawiedliwić: praca, obowiązki… Ale potem minęły kolejne godziny. Przyszła mama z Zosią i Antkiem. Przyszedł nawet mój szef z kwiatami. Tomasza nie było.

Wieczorem zadzwonił.

— Jak się czujesz? — zapytał chłodno.

— Mogłeś przyjechać — wyszeptałam.

— Nie dramatyzuj, Aniu. Przecież nic ci się poważnego nie stało. Jutro mam ważne spotkanie — odpowiedział i rozłączył się bez słowa pożegnania.

Leżałam wtedy w szpitalnym łóżku i czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. Przez kolejne dni odwiedzali mnie wszyscy — sąsiadka Basia przyniosła domowy rosół, Magda przychodziła codziennie po pracy, dzieci rysowały laurki i opowiadały o szkole. Tylko Tomasz pojawił się raz — na piętnaście minut, z miną znudzonego urzędnika.

— Wiesz, że nie lubię szpitali — mruknął pod nosem.

— Ale ja tu leżę już tydzień! — wybuchłam.

— Przesadzasz. Przecież masz tu wszystkich dookoła siebie — odpowiedział i wyszedł bez słowa.

Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam udawać przed sobą, że wszystko jest w porządku. Przestałam tłumaczyć jego nieobecność pracą czy zmęczeniem. Zrozumiałam, że przez lata byłam sama w tym małżeństwie.

Po powrocie do domu próbowałam jeszcze rozmawiać z Tomaszem.

— Chciałabym, żebyśmy poszli na terapię — powiedziałam pewnego wieczoru.

Roześmiał się ironicznie.

— Ty naprawdę myślisz, że mamy jakiś problem? Aniu, ogarnij się. Ludzie mają gorsze rzeczy na głowie.

— Ja już nie chcę tak żyć — powiedziałam cicho.

Spojrzał na mnie z pogardą.

— To sobie żyj jak chcesz. Ja nie zamierzam niczego zmieniać.

Tej nocy podjęłam decyzję. Rano zadzwoniłam do Magdy.

— Boję się — wyszeptałam do słuchawki.

— Ale dasz radę. Jesteśmy z tobą — odpowiedziała bez wahania.

Złożyłam pozew o rozwód tydzień później. Tomasz był wściekły; groził mi sądem o dzieci, straszył alimentami. Ale ja już nie byłam tą samą zastraszoną kobietą co kiedyś. Widziałam teraz jasno: to nie on był moją rodziną, tylko ci wszyscy ludzie, którzy byli przy mnie wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałam.

Dziś mieszkam z dziećmi w małym mieszkaniu na Bielanach. Nie jest łatwo — czasem brakuje pieniędzy, czasem brakuje sił. Ale mam spokój i poczucie własnej wartości. Zosia przestała pytać, dlaczego płaczę; teraz częściej widzi mój uśmiech.

Czasem zastanawiam się: ile kobiet jeszcze tkwi w takich związkach jak ja? Ile z nas boi się zrobić ten pierwszy krok? Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla pozorów szczęścia?

Może czasem trzeba upaść bardzo nisko, żeby zobaczyć, kto naprawdę poda nam rękę.