Zawsze ratowałam nasze małżeństwo. A kiedy w końcu odpuściłam, on nagle zaczął się starać…
– Znowu uciekasz? – zapytałam, czując jak głos mi drży, choć bardzo starałam się tego nie pokazać.
Adam spojrzał na mnie przez ramię, już w kurtce, z kluczami w dłoni. – Nie uciekam. Po prostu… muszę się przewietrzyć.
Drzwi trzasnęły. Zostałam sama w kuchni, z kubkiem zimnej herbaty i sercem ściśniętym jak pięść. To była nasza codzienność od lat: on wychodził, ja zostawałam. On milczał, ja szukałam słów. On zamykał się w sobie, ja próbowałam rozbić mur.
Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz śmialiśmy się razem. Może wtedy, gdy dzieci były małe? Teraz są już nastolatkami – Zosia zamyka się w pokoju z muzyką, Kuba gra na komputerze. Czasem mam wrażenie, że wszyscy w tym domu nauczyli się uciekać przed sobą nawzajem.
Kiedyś myślałam, że to ja jestem tą silną. Tą, która potrafi sklejać wszystko, co się rozpada. Po każdej kłótni to ja podchodziłam pierwsza. Nawet jeśli nie miałam za co przepraszać. Nawet jeśli to on rzucał słowa jak noże, a potem znikał na kilka godzin. Potrafiłam znaleźć słowa, kiedy on milczał. Uśmiechać się, kiedy wszystko we mnie krzyczało: „dość”.
Pamiętam jedną z tych nocy – siedziałam na łóżku, patrzyłam na śpiącego Adama i myślałam: „Może jutro będzie lepiej”. Ale jutro zawsze było takie samo.
– Mamo, gdzie są moje spodnie? – krzyknął Kuba z pokoju.
– W szafie! – odpowiedziałam automatycznie, choć miał już szesnaście lat i doskonale wiedział, gdzie czego szukać.
Wróciłam myślami do Adama. Kiedyś był inny. Potrafił mnie rozśmieszyć do łez. Pisał mi liściki na żółtych karteczkach i zostawiał przy kawie. „Dzień dobry, piękna”. Gdzie się podział tamten człowiek?
Może to ja się zmieniłam? Może za bardzo chciałam być idealna? Idealna żona, matka, pracownica. Zawsze gotowa do poświęceń, zawsze gotowa ratować sytuację. Nawet wtedy, gdy nikt mnie o to nie prosił.
Pewnego dnia po kolejnej kłótni usiadłam przy stole i poczułam coś nowego: pustkę. Nie miałam już siły walczyć. Nie chciało mi się już tłumaczyć dzieciom, dlaczego tata znowu wyszedł bez słowa. Nie chciało mi się już przepraszać za coś, czego nie zrobiłam.
Zadzwoniła do mnie wtedy Magda, moja przyjaciółka:
– Iza, ile jeszcze będziesz to ciągnąć?
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Może już nie chcę.
– Masz prawo być szczęśliwa – powiedziała cicho.
Te słowa zostały ze mną na długo. Zaczęłam myśleć o sobie. O tym, czego ja chcę. Przestałam być tą pierwszą, która wyciąga rękę po kłótni. Przestałam gotować jego ulubione obiady „na zgodę”. Przestałam czekać z kolacją do późna.
Adam zauważył zmianę niemal od razu. Najpierw był zdezorientowany. Potem zirytowany.
– Co się z tobą dzieje? – zapytał pewnego wieczoru.
– Nic – odpowiedziałam spokojnie. – Po prostu jestem zmęczona.
– Zmęczona czym?
– Tym wszystkim.
Nie odpowiedział. Wyszedł do drugiego pokoju i zamknął drzwi.
Zaczęłam wychodzić z domu częściej niż zwykle. Spotykałam się z Magdą na kawie, chodziłyśmy na spacery po parku. Zapisałam się na jogę. Kupiłam sobie nową sukienkę – czerwoną, choć zawsze uważałam, że to nie mój kolor.
Dzieci patrzyły na mnie zaskoczone:
– Mamo, ty gdzieś idziesz?
– Tak, idę na jogę.
– Ale… tata wróci zaraz z pracy…
– Poradzi sobie – uśmiechnęłam się.
Adam zaczął wracać wcześniej do domu. Próbował zagadywać dzieci przy kolacji. Zaczął pytać mnie o plany na weekend.
Pewnego wieczoru usiadł obok mnie na kanapie:
– Iza… możemy porozmawiać?
Spojrzałam na niego uważnie. W jego oczach zobaczyłam coś nowego – niepokój? Strach?
– Słucham.
– Boję się… że cię tracę.
Milczałam długo. W końcu powiedziałam:
– A czy kiedykolwiek mnie miałeś?
Zamilkł. Po raz pierwszy widziałam go tak zagubionego.
Od tamtej rozmowy zaczął się starać. Naprawdę starać. Zaczął pytać mnie o zdanie w sprawach domowych. Sam zaproponował wspólny wyjazd nad morze – pierwszy raz od lat! Zaczął gotować obiady w weekendy i zabierać dzieci na rower bez mojego przypominania.
Ale we mnie coś pękło. Nie potrafiłam już być tą samą Izabelą co dawniej. Zbyt długo byłam niewidzialna w tym małżeństwie.
Pewnego dnia usiedliśmy razem na ławce w parku:
– Chciałem ci podziękować – powiedział Adam cicho.
– Za co?
– Za to, że nie pozwoliłaś mi cię stracić…
Uśmiechnęłam się smutno:
– To nie ja cię uratowałam, Adamie. To ty musiałeś uratować siebie.
Nie wiem, co będzie dalej z nami. Może damy sobie jeszcze jedną szansę? A może pójdziemy własnymi drogami? Wiem tylko jedno: już nigdy nie zapomnę o sobie.
Czy naprawdę trzeba odejść lub przestać walczyć, żeby ktoś zaczął nas doceniać? Dlaczego tak trudno zobaczyć drugiego człowieka zanim jest za późno?