Dałam synowi dom, a teraz jego żona chce go sprzedać. Czy to sprawiedliwe?

— Nie rozumiesz, mamo! To nie jest już twoja sprawa! — głos Pawła odbił się echem od ścian kuchni, które jeszcze niedawno sama malowałam na ciepły, słoneczny kolor. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoniach mokrą ściereczkę, jakby mogła mi pomóc zatrzymać łzy.

— Paweł, to jest dom, w którym dorastałeś… — zaczęłam cicho, ale przerwała mi jego żona, Marta.

— Pani Zosiu, proszę zrozumieć. My chcemy zacząć własne życie. W innym miejscu. W mieście. — Jej głos był chłodny, stanowczy. Nie patrzyła mi w oczy.

Wszystko zaczęło się dwadzieścia pięć lat temu, kiedy Paweł miał pięć lat i pierwszy raz zapytał mnie, dlaczego nie mamy własnego domu. Wtedy postanowiłam, że zrobię wszystko, by mu go dać. Pracowałam w szkole jako nauczycielka polskiego, ale dorabiałam wieczorami korepetycjami i sprzątaniem u sąsiadów. Odkładałam każdą złotówkę. Kiedy Paweł miał dwanaście lat, kupiłam mały domek na przedmieściach Radomia. Był zrujnowany, ale dla mnie to był pałac.

Przez lata remontowałam go własnymi rękami. Malowałam ściany, wymieniałam podłogi, sadziłam kwiaty w ogródku. Pamiętam, jak Paweł pomagał mi wbijać gwoździe w kuchni i jak razem wybieraliśmy tapetę do jego pokoju — niebieską w samochody. Każda cegła tego domu była przesiąknięta moją miłością i nadzieją na lepsze życie dla niego.

Kiedy Paweł dorósł i poznał Martę na studiach w Warszawie, byłam szczęśliwa. Marta wydawała się miła, choć zawsze trzymała się na dystans. Po ślubie zamieszkali u mnie — oddałam im cały parter, a sama przeniosłam się na poddasze. Kupiłam im nowe meble do salonu i kuchni, żeby czuli się jak u siebie.

Ale od kiedy urodziła się ich córeczka Zosia, coś się zmieniło. Marta coraz częściej mówiła o tym, że „na wsi nie ma perspektyw”, że „Paweł mógłby znaleźć lepszą pracę w Warszawie”. Paweł milczał albo tylko wzruszał ramionami.

Aż pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:

— Paweł, musimy sprzedać ten dom. Tu nie ma przyszłości dla Zosi. Twoja mama sobie poradzi — mówiła Marta cicho, ale stanowczo.

— Ale co powiemy mamie? Przecież ona tyle dla nas zrobiła…

— To twój dom. Możesz z nim zrobić, co chcesz.

Tamtego wieczoru nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, czując narastający ból w piersi. Czy naprawdę wszystko to, co robiłam przez lata — te noce spędzone na szyciu firanek, te zimy bez ogrzewania, bo oszczędzałam na remont — czy to wszystko nie ma już znaczenia?

Następnego dnia Paweł i Marta przyszli do mnie z poważnymi minami.

— Mamo… — zaczął Paweł niepewnie. — Chcemy sprzedać dom i kupić mieszkanie w Warszawie. Dla Zosi…

— A ja? — zapytałam cicho.

— Możesz zamieszkać z nami albo znaleźć coś dla siebie… — Marta wzruszyła ramionami.

Poczułam się jak niepotrzebny mebel. Jakby całe moje życie sprowadzało się do kilku zdań wypowiedzianych bez emocji.

Przez następne tygodnie żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Paweł unikał mojego wzroku, Marta była coraz bardziej oschła. Zosia bawiła się w ogrodzie pod moim oknem — jedyna iskierka radości w tym smutku.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina.

— Zosiu, słyszałam… Chcą sprzedać dom? Przecież ty tyle serca tu włożyłaś!

Rozpłakałam się przy niej jak dziecko. Opowiedziałam jej wszystko — o moich marzeniach, o poświęceniach, o tym, jak bardzo boli mnie ta decyzja.

— Dzieci są teraz inne — westchnęła Halina. — Myślisz, że docenią? Ja też oddałam synowi mieszkanie w bloku. Teraz nawet nie dzwoni…

Zaczęłam zastanawiać się: czy naprawdę wychowałam Pawła na człowieka bez serca? Czy może to ja jestem zbyt przywiązana do przeszłości?

Wkrótce pojawił się agent nieruchomości. Oglądał dom z Martą i Pawłem, robił zdjęcia mojej kuchni, mojego ogrodu… Czułam się jak intruz we własnym życiu.

Wieczorem usiadłam z Pawłem przy stole.

— Synku… Czy ty naprawdę tego chcesz?

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

— Mamo… Ja już nie wiem. Marta naciska… Ja chcę tylko spokoju.

— A ja? Czy ja się nie liczę?

Nie odpowiedział.

W nocy długo patrzyłam przez okno na ogród zalany księżycem. Przypomniały mi się wszystkie chwile szczęścia i smutku związane z tym domem. Czy naprawdę muszę go oddać? Czy matczyne poświęcenie nic dziś nie znaczy?

Dziś siedzę na schodach przed domem i patrzę na bawiącą się Zosię. Wiem jedno: kocham mojego syna ponad wszystko. Ale czy on jeszcze pamięta, ile dla niego znaczy ten dom?

Może powinnam pozwolić im odejść? Może czas nauczyć się żyć dla siebie?

Czy naprawdę wszystko to, co robimy dla dzieci, może zostać tak łatwo zapomniane? A może powinnam walczyć o swoje marzenia do końca?