Mam dość siostry mojego męża. Każdy weekend zamienia nasze życie w koszmar

— Znowu ona? — wyszeptałam pod nosem, słysząc dźwięk domofonu w sobotni poranek. Filip spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby moje zmęczenie było czymś nieuzasadnionym. — To tylko Magda, przecież wiesz — powiedział cicho, jakby próbował mnie uspokoić. Ale ja już nie chciałam się uspokajać. Od dziesięciu lat, odkąd jesteśmy małżeństwem, każdy weekend wyglądał tak samo: Magda pojawia się u nas w drzwiach z torbą zakupów i swoim niekończącym się potokiem słów.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy ją poznałam. Była wtedy jeszcze studentką, pełną energii i pomysłów. Myślałam wtedy: „Super, będziemy się dogadywać”. Ale z czasem jej obecność zaczęła mnie przytłaczać. Magda nigdy nie miała własnej rodziny, nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. Zawsze była „tą siostrą”, która potrzebuje wsparcia. I to wsparcie znalazła właśnie u nas.

W każdą sobotę rano budziłam się z ciężarem w żołądku. Wiedziałam, że znów będę musiała udawać uśmiech, słuchać jej narzekań na pracę, na szefa, na pogodę. Wiedziałam, że znów będzie komentować nasze mieszkanie — „A może byście przemalowali ten pokój? Takie kolory już wyszły z mody” — albo nasze życie — „Nie myśleliście o drugim dziecku? Szymek już taki duży”. Filip zawsze ją bronił. — Ona nie ma nikogo poza nami — powtarzał. Ale ja miałam wrażenie, że przez to tracę własnego męża.

Pewnego dnia, kiedy Magda po raz kolejny rozsiadła się na naszej kanapie i zaczęła opowiadać o swoich problemach w pracy, nie wytrzymałam. — Magda, czy ty naprawdę musisz spędzać u nas każdy weekend? — zapytałam ostrożnie, ale stanowczo. Zamilkła na chwilę, spojrzała na mnie zaskoczona. Filip natychmiast stanął w jej obronie. — Co ci przeszkadza? Przecież to moja siostra! — krzyknął.

Wtedy poczułam się jak intruz we własnym domu. Przez kolejne dni atmosfera była napięta. Filip milczał, Magda przestała się odzywać na kilka dni, ale w następną sobotę znów pojawiła się w drzwiach. Tym razem z jeszcze większą torbą i jeszcze większym żalem do świata.

Zaczęłam unikać własnego salonu. Chowałam się w sypialni pod pretekstem bólu głowy albo wychodziłam na długie spacery z Szymkiem. Czułam się coraz bardziej samotna. Miałam wrażenie, że moje potrzeby są nieważne, że jestem tylko dodatkiem do tej rodziny.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Filipem przy kuchennym stole. — Kocham cię — powiedziałam cicho — ale nie mogę już tak żyć. Potrzebuję naszej przestrzeni, naszego czasu. On spuścił wzrok. — Wiem… Ale ona naprawdę nie ma nikogo poza nami. Rodzice nie żyją, przyjaciele się rozjechali… — westchnął ciężko.

— A ja? Ja też jestem twoją rodziną! — wybuchłam nagle. — Czy moje uczucia są mniej ważne? Czy muszę zawsze ustępować?

Filip długo milczał. W końcu powiedział: — Może powinniśmy z nią porozmawiać razem? Ustalić jakieś zasady?

Zgodziłam się niechętnie. Następnego dnia usiedliśmy we trójkę przy stole. Magda patrzyła na mnie z wyrzutem, ale widziałam też w jej oczach strach i samotność.

— Magda — zaczęłam spokojnie — bardzo cię lubię i chcę ci pomagać, ale potrzebujemy też czasu dla siebie jako rodzina. Może moglibyśmy ustalić jakieś dni, kiedy będziemy się spotykać?

Magda spuściła głowę. — Przepraszam… Nie chciałam wam przeszkadzać. Po prostu… czuję się taka samotna.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam ją naprawdę: nie jako intruza, ale jako kogoś zagubionego i nieszczęśliwego.

Od tamtej pory zaczęliśmy spotykać się rzadziej, ale bardziej świadomie. Magda znalazła grupę wsparcia dla osób samotnych, zaczęła wychodzić do ludzi. Nasze relacje powoli zaczęły się poprawiać.

Ale czasem wciąż wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: czy można być lojalnym wobec wszystkich naraz? Czy da się pogodzić własne szczęście z oczekiwaniami innych? Może każdy z nas musi czasem postawić granicę – nawet jeśli to boli.