„Mamo, czy Bóg mnie słyszy?” – Historia nieoczekiwanej nadziei po czterdziestce
– Mamo, czy Bóg mnie słyszy? – Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami, ściskając w dłoniach pluszowego misia. Był późny wieczór, a ja ledwo trzymałam się na nogach po kolejnym dniu w pracy w urzędzie miasta. Zamiast odpowiedzieć, westchnęłam ciężko i usiadłam na brzegu jej łóżka.
– Słyszy, kochanie. Ale czasem nie daje nam tego, o co prosimy – powiedziałam cicho, głaszcząc ją po włosach.
Zosia miała dziewięć lat i od dwóch lat codziennie modliła się o rodzeństwo. Ja – Lena Nowicka, 45 lat, matka jedynaczki, żona Adama – pogodziłam się już z myślą, że nasza rodzina pozostanie w tym składzie. Lekarze mówili jasno: „Pani Leno, szanse są minimalne”. Po trzech poronieniach i latach leczenia nie miałam już siły walczyć z losem.
Adam też nie chciał wracać do tego tematu. Nasze małżeństwo przeszło przez burzę – kłótnie o pieniądze, o czas dla siebie, o przyszłość. On zamknął się w sobie, ja rzuciłam się w wir pracy. Zosia była naszym jedynym światłem.
A jednak tamtego wieczoru coś we mnie pękło. Patrzyłam na jej ufne oczy i poczułam ukłucie żalu. Czy naprawdę zrobiłam wszystko, by być szczęśliwa? Czy nie poddałam się za wcześnie?
Kilka tygodni później zaczęłam czuć się dziwnie. Byłam zmęczona bardziej niż zwykle, miałam mdłości i nagle przestała mi smakować kawa. „To stres”, tłumaczyłam sobie. Ale kiedy spóźnił mi się okres, poczułam znajome ukłucie paniki.
– Adam, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam niepewnie pewnego wieczoru.
– Co znowu? – mruknął zza gazety.
– Chyba… chyba jestem w ciąży.
Cisza. Adam odłożył gazetę i patrzył na mnie długo, jakby próbował zrozumieć żart.
– Przecież to niemożliwe – powiedział w końcu. – Przecież lekarze…
– Wiem. Ale zrobiłam test. Jest pozytywny.
Nie pamiętam dokładnie, co działo się potem. Płakałam ze strachu i radości jednocześnie. Adam był blady jak ściana. Przez kilka dni unikaliśmy rozmów o tym, co nas czeka.
W końcu przyszła pora na wizytę u ginekologa. Siedziałam w poczekalni z dłońmi zaciśniętymi na torebce. W głowie kłębiły mi się myśli: „Co jeśli znowu stracę dziecko? Co jeśli jestem za stara? Jak powiem o tym mamie?”
Lekarka była rzeczowa:
– Pani Leno, ciąża jest potwierdzona. To cud, ale musimy być ostrożni. Będzie pani pod szczególną opieką.
Wyszłam z gabinetu jak we śnie. Adam czekał na korytarzu.
– I co?
– To prawda – wyszeptałam.
Objął mnie mocno. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam jego bliskość.
Wieczorem usiedliśmy z Zosią przy stole.
– Zosiu… będziesz miała rodzeństwo – powiedział Adam drżącym głosem.
Zosia najpierw zamarła, potem wybuchła płaczem i rzuciła mi się na szyję.
– Wiedziałam! Mówiłam wam! Bóg mnie słyszy!
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak w bańce. Zosia opowiadała wszystkim w szkole o „cudzie”, Adam zaczął planować remont pokoju, a ja… ja bałam się cieszyć. Każde ukłucie w brzuchu przypominało mi o stracie. Każda wizyta u lekarza była walką z lękiem.
Moja mama przyjęła wiadomość chłodno:
– Lena, ty masz już swoje lata! Po co ci to? Myślisz o sobie czy o dziecku?
Zabolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać. Przypomniały mi się wszystkie nasze kłótnie z młodości – o wybór studiów, o Adama, o wychowanie Zosi. Mama zawsze wiedziała lepiej.
W pracy też nie było łatwo. Koleżanki patrzyły na mnie z niedowierzaniem:
– Ty? W tym wieku? Nie boisz się komplikacji?
Czułam się osądzana z każdej strony. Nawet Adam czasem patrzył na mnie z niepokojem:
– Lena, może powinniśmy jeszcze raz to przemyśleć…
Ale kiedy słyszałam bicie serca dziecka podczas USG, wiedziałam, że nie mogę się poddać.
Pewnego wieczoru Zosia przyszła do mnie do sypialni.
– Mamo… a jeśli coś pójdzie nie tak?
Przytuliłam ją mocno.
– Wtedy będziemy razem. I zawsze będziemy rodziną.
Ciąża była trudna – leżałam przez kilka tygodni w szpitalu z powodu zagrożenia przedwczesnym porodem. Adam musiał przejąć większość obowiązków domowych, a Zosia dorosła w oczach. Czasem płakała po cichu w swoim pokoju – bała się o mnie i o braciszka lub siostrzyczkę.
W końcu nadszedł dzień porodu. Byłam przerażona jak nigdy wcześniej. Adam trzymał mnie za rękę na porodówce.
– Dasz radę – szeptał.
Kiedy usłyszałam pierwszy krzyk mojego synka – bo urodził się chłopiec – poczułam ulgę i wdzięczność większą niż kiedykolwiek.
Dziś patrzę na mojego synka śpiącego obok Zosi i myślę o tym wszystkim, co przeszliśmy jako rodzina. O strachu, nadziei i cudzie, który wydarzył się wtedy, gdy już przestałam wierzyć.
Czy naprawdę cuda zdarzają się tylko tym, którzy nie tracą nadziei? A może czasem trzeba pozwolić sobie na strach i zwątpienie, żeby docenić to, co najważniejsze?