„Moja córka w Versace, ja w dresie z bazaru. Czy naprawdę jestem złą matką?”

– Ty chyba zwariowałaś, Anka! – głos mojej mamy przebił się przez ciszę kuchni, gdy rozpakowywałam kolejną paczkę z metką Versace. – Zosia ma sześć tygodni! Po co jej to wszystko?

Zatrzymałam się w pół ruchu, trzymając w dłoni maleńką sukienkę, która kosztowała więcej niż moja miesięczna pensja sprzed urlopu macierzyńskiego. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystkim i uciec do łazienki, zamknąć się na klucz i nie słyszeć już ani jednego słowa krytyki. Ale nie mogłam. Zosia spała w swoim łóżeczku obok, a ja byłam jej matką – musiałam być silna.

– Mamo, chcę dla niej wszystkiego, co najlepsze – odpowiedziałam cicho, choć w środku aż kipiałam. – To moje dziecko. Moje decyzje.

Mama westchnęła ciężko i spojrzała na mnie z mieszaniną troski i rozczarowania. – Ty nawet nie masz takich rzeczy dla siebie. A ona… nawet nie wie, co nosi.

Wiedziałam, że nie zrozumie. Nikt nie rozumiał. Nawet Bartek, mój mąż, który jeszcze przed porodem śmiał się z moich zakupów: „Anka, serio? Gucci dla noworodka? Może jeszcze złote smoczki?”. Ale kiedy zobaczył Zosię w tej pierwszej, białej sukience z haftem, uśmiechnął się szeroko i zrobił nam zdjęcie. Przez chwilę czułam się jak bohaterka Instagrama.

Ale potem przyszły komentarze. Najpierw od rodziny: „Po co jej takie imię? Zofia Maria Antonina? Przecież to brzmi jak z telenoweli!”. Potem od znajomych: „Anka, czy ty nie przesadzasz? Dziecko to nie lalka”. A potem od zupełnie obcych ludzi pod moimi zdjęciami: „Wstyd! Lepiej byś jej miłość dała zamiast metek!”.

Każdy taki komentarz wbijał się we mnie jak szpilka. Przecież kocham Zosię najbardziej na świecie! Czy to źle, że chcę jej dać wszystko, czego sama nie miałam? Dorastałam w bloku na Pradze, w ubraniach po kuzynkach i z imieniem, które nic nie znaczyło. Chciałam dla niej innego życia.

Pamiętam dzień chrztu. Kościół pełen rodziny, Zosia w kremowej sukience od Diora, ja w starej sukience pożyczonej od siostry. Mama patrzyła na mnie z wyrzutem, a ciotka Basia szepnęła do kuzynki: „Patrz, dziecko jak księżniczka, a matka jakby przyszła po zakupy”.

Po powrocie do domu wybuchłam płaczem. Bartek próbował mnie pocieszyć:
– Anka, nie przejmuj się nimi. Ważne, że Zosia jest zdrowa i szczęśliwa.
Ale ja czułam się coraz bardziej samotna. Każda kolejna paczka z luksusowymi ubrankami była jak plaster na moje kompleksy – i jak kolejny powód do kłótni z rodziną.

Pewnego dnia przyszła do mnie przyjaciółka, Magda. Zawsze była szczera do bólu.
– Anka… powiedz mi szczerze: po co ci to wszystko? Przecież Zosia i tak zaraz z tego wyrośnie.
– Nie wiem… – wyszeptałam. – Może chcę udowodnić sobie i wszystkim, że jestem lepsza niż myślą? Że potrafię dać jej coś wyjątkowego?
Magda objęła mnie mocno.
– Ale ona potrzebuje ciebie. Twojego czasu. Twojej bliskości. Nie metek.

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Próbowałam przestać kupować te rzeczy, ale za każdym razem, gdy widziałam kolejną piękną sukienkę w internecie, czułam pokusę. Chciałam być matką idealną – taką jak te wszystkie kobiety z Instagrama.

A potem przyszła wiadomość od Bartka: „Anka, musimy pogadać o wydatkach. Konto świeci pustkami”.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę go zignorować, ale wiedziałam, że ma rację. Nasze oszczędności topniały szybciej niż śnieg w marcu.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole.
– Kochanie… – zaczął delikatnie. – Ja wiem, że chcesz dla Zosi wszystkiego najlepszego. Ale może… może wystarczy jej nasza miłość?
Popłakałam się wtedy jak dziecko.

Od tamtej pory próbuję znaleźć równowagę. Czasem pozwalam sobie na drobiazg dla Zosi – ale częściej wybieram wspólny spacer albo czytanie bajek przed snem. Wiem już, że nie muszę nikomu nic udowadniać.

Ale czasem wciąż słyszę te głosy: „Anka, po co ci to wszystko?”, „Czy naprawdę jesteś dobrą matką?”.

Czy naprawdę luksusowe ubranka czynią mnie gorszą matką? Czy można kochać za bardzo – albo za niewłaściwie? Może każda z nas ma swoją drogę do macierzyństwa…