Nie jestem tylko żoną mojego partnera – jestem matką jego córki, choć nie z krwi. Historia o tym, jak Ola udowodniła, że rodzina to coś więcej niż więzy biologiczne.

– Nie możesz tu siedzieć. To miejsce jest dla mamy – usłyszałam szept tuż za plecami, kiedy już miałam usiąść w pierwszym rzędzie kościoła. Moje serce zamarło. W dłoniach ściskałam bukiet białych róż, które Ola – córka mojego partnera – kazała mi kupić na jej ślub. Zawsze powtarzała, że białe róże to jej ulubione, bo kojarzą się jej z dzieciństwem i naszymi wspólnymi spacerami po parku w Gdańsku. Ale teraz, w tej chwili, czułam się jak intruz.

Odwróciłam się powoli. Przede mną stała matka chrzestna Oli, pani Teresa – kobieta o ostrych rysach i jeszcze ostrzejszym języku. – Przepraszam, ale Ola prosiła, żebym… – zaczęłam niepewnie.

– Ty nie jesteś jej matką. Nie powinnaś tu być – przerwała mi zimno.

Wszystko wróciło do mnie jak fala: te wszystkie lata, kiedy starałam się być dla Oli kimś więcej niż tylko „nową partnerką taty”. Gdy poznałam Pawła, miałam 34 lata i za sobą nieudane małżeństwo. On był wdowcem z dziesięcioletnią córką. Ola była wtedy zamknięta w sobie, nieufna, a ja – przerażona, że nigdy mnie nie zaakceptuje.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Ola zamykała się w pokoju, ignorowała moje próby rozmowy. Paweł był rozdarty między nami, a jego teściowa – pani Teresa – regularnie powtarzała mu przez telefon: „Nie pozwól tej obcej kobiecie wychowywać mojej wnuczki!”. Czułam się jak piąte koło u wozu.

Pamiętam wieczór, kiedy Ola pierwszy raz powiedziała do mnie „ciociu”. To było po tym, jak pomogłam jej przygotować prezentację na konkurs biologiczny. Siedziałyśmy do północy nad mikroskopem i rysunkami komórek roślinnych. Kiedy wygrała drugie miejsce, przybiegła do mnie z dyplomem i rzuciła mi się na szyję. Paweł płakał wtedy ze wzruszenia.

Ale potem przyszły kolejne kryzysy: Ola zaczęła dojrzewać, pojawiły się pierwsze kłótnie o chłopaków, szkołę, wyjścia z koleżankami. Często słyszałam: „Nie jesteś moją matką! Nie możesz mi rozkazywać!”. Bolało jak diabli. Ale nie poddawałam się.

Kiedy Paweł zachorował na raka płuc, wszystko się zmieniło. Przez pół roku żyliśmy w ciągłym strachu i napięciu. Ola spała ze mną w jednym łóżku, bo bała się zostać sama. To ja prowadziłam ją na terapię, gotowałam jej ulubione naleśniki z serem i cynamonem, odrabiałam z nią lekcje i tuliłam do snu. Paweł zmarł w listopadzie, tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

Po pogrzebie pani Teresa próbowała zabrać Olę do siebie do Olsztyna. – Ona nie ma tu już rodziny! – krzyczała na mnie w kuchni, kiedy Ola była w szkole. – Nie masz żadnych praw! To nie twoje dziecko!

Wtedy pierwszy raz w życiu się postawiłam. – Może nie jestem jej matką z krwi, ale jestem jej rodziną! – odpowiedziałam drżącym głosem.

Ola została ze mną. Przez kolejne lata byłyśmy tylko we dwie. Były dni pełne śmiechu i dni pełne łez. Kiedy Ola miała 18 lat i dostała się na medycynę w Warszawie, płakałam całą noc ze szczęścia i strachu jednocześnie.

A teraz stałam tu – na jej ślubie – i słyszałam od obcej kobiety, że nie mam prawa być częścią tego najważniejszego dnia.

Nagle poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.

– Mamo? – Ola patrzyła na mnie z troską i determinacją w oczach. Miała na sobie prostą białą suknię i delikatny wianek z gipsówki we włosach. – Co się dzieje?

– Pani Teresa mówi, że… że nie powinnam tu siedzieć – wyszeptałam zawstydzona.

Ola spojrzała na swoją matkę chrzestną z chłodnym spokojem:

– Ciociu Tereso, to moja mama. To ona mnie wychowała, była przy mnie zawsze, kiedy najbardziej jej potrzebowałam. Jeśli ktoś ma siedzieć przy mnie w pierwszym rzędzie, to właśnie ona.

W kościele zapadła cisza. Widziałam kątem oka zdziwione miny rodziny Pawła i kilka szeptów wśród gości. Pani Teresa zacisnęła usta i bez słowa usiadła dwa rzędy dalej.

Ola ścisnęła moją dłoń.

– Bez ciebie by mnie tu nie było – powiedziała cicho. – Jesteś moją mamą. I zawsze będziesz.

Łzy napłynęły mi do oczu. Przez całą ceremonię trzymałyśmy się za ręce jak dwie dziewczynki zagubione we własnym świecie.

Po ślubie podeszło do mnie kilka osób z rodziny Pawła.

– Przepraszam za Teresę… Ona nigdy nie pogodziła się ze śmiercią swojej córki – powiedziała ciotka Basia.

– Dziękuję… Ale ja już nie muszę niczego udowadniać – odpowiedziałam spokojnie.

Wieczorem podczas wesela Ola poprosiła mnie do tańca zamiast swojego biologicznego ojca czy dziadka.

– Mamo… pamiętasz ten pierwszy bal gimnazjalny? Bałam się wtedy tańczyć przy wszystkich…

– Pamiętam…

– Dziś chcę zatańczyć tylko z tobą.

Tańczyłyśmy długo, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Widziałam wzruszenie nawet u pani Teresy.

Dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko geny czy nazwisko na akcie urodzenia. To wybór, codzienna walka o drugiego człowieka i miłość mimo wszystko.

Czy naprawdę trzeba mieć wspólną krew, żeby być prawdziwą matką? A może wystarczy po prostu kochać całym sercem?