Samotna matka w polskiej wsi: Moja walka o szacunek i godność

— Znowu przyszłaś sama? — głos pani Haliny rozbrzmiał w sklepie spożywczym, kiedy tylko przekroczyłam próg z siatką w ręku. Jej spojrzenie, pełne ukrytej pogardy, przeszyło mnie na wskroś. — A gdzie ten twój mąż? — dodała ciszej, ale wystarczająco głośno, by usłyszały to wszystkie obecne kobiety.

Zacisnęłam usta, czując jak policzki płoną mi ze wstydu. — Nie mam męża — odpowiedziałam cicho, próbując nie patrzeć na sąsiadki, które już szeptały między sobą. Wyszłam ze sklepu szybciej niż planowałam, z głową spuszczoną, choć w środku kipiałam ze złości. To był kolejny dzień, kiedy czułam się jak intruz we własnej wsi.

Nazywam się Marta Nowak i od dwóch lat wychowuję syna, Antosia, sama. Kiedy Tomek, mój mąż, zostawił nas dla innej kobiety z sąsiedniej gminy, świat mi się zawalił. Myślałam wtedy, że najgorsze już za mną — samotność, rozczarowanie, strach o przyszłość. Nie wiedziałam jeszcze, że prawdziwa walka dopiero się zacznie.

Moja mama, pani Zofia, od początku nie kryła rozczarowania. — Gdybyś była lepszą żoną, Tomek by nie odszedł — powtarzała mi przy każdej okazji. Ojciec milczał, patrzył tylko na mnie z wyrzutem spod krzaczastych brwi. Bracia przestali wpadać na niedzielny rosół. Wszyscy bali się, że „zaraza samotności” może się rozprzestrzenić.

Najgorsze były jednak plotki. W małej wsi pod Radomiem każdy zna każdego. Ludzie nie potrzebują faktów — wystarczy im domysł. „Marta pewnie sama go wygoniła”, „Może to nie jego dziecko?”, „Taka ładna była, a teraz…”. Słyszałam to wszędzie: w sklepie, na przystanku autobusowym, nawet w kościele podczas mszy.

Antoś miał wtedy cztery lata. Nie rozumiał jeszcze, dlaczego tata już nie wraca do domu i dlaczego mama tak często płacze po nocach. Pewnego wieczoru podszedł do mnie z pluszowym misiem i zapytał: — Mamusiu, czy ja też jestem zły?

Serce mi pękło. Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie wtedy, że nigdy nie pozwolę, by czuł się winny za decyzje dorosłych.

Praca była moją jedyną ucieczką. Zatrudniłam się jako sprzątaczka w szkole podstawowej. Codziennie rano odprowadzałam Antosia do przedszkola i biegłam do pracy. Często słyszałam szepty nauczycielek: — Szkoda jej… taka młoda… Ale nikt nie zaproponował pomocy.

Pewnego dnia dyrektorka szkoły, pani Barbara, zatrzymała mnie na korytarzu:
— Pani Marto, wiem, że jest pani w trudnej sytuacji… Ale dzieci skarżą się na Antosia. Podobno bije innych i jest agresywny.

Zamarłam. Wiedziałam, że to nieprawda — Antoś był cichy i zamknięty w sobie. Ale plotka poszła w świat.

Wieczorem próbowałam z nim rozmawiać:
— Synku, czy coś cię martwi?
— Dzieci mówią, że nie mam taty i że jestem dziwny — wyszeptał.

Łzy napłynęły mi do oczu. Jak miałam mu wyjaśnić okrucieństwo dorosłych?

Wkrótce zaczęły się problemy finansowe. Alimenty od Tomka przychodziły nieregularnie. Często musiałam wybierać: rachunki czy jedzenie? Mama powtarzała: — Wróć do niego! Lepiej być nieszczęśliwą żoną niż samotną matką!

Ale ja już nie chciałam wracać do życia pełnego kłamstw i upokorzeń.

Pewnego popołudnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Grażyna:
— Marta, słyszałam, że szukają kogoś do pomocy w gospodarstwie u pana Staszka. Może spróbujesz?

Nie miałam wyjścia. Zgodziłam się. Praca była ciężka: karmienie zwierząt o świcie, zbieranie jajek, praca w polu. Ale przynajmniej miałam poczucie, że robię coś dla siebie i syna.

Z czasem zaczęłam zauważać drobne zmiany. Pani Halina przestała komentować moje zakupy. Sąsiadki coraz częściej pytały mnie o radę w sprawach dzieci czy gotowania. Nawet mama zaczęła przychodzić częściej — najpierw po cichu zostawiała słoiki z ogórkami na ganku, potem zaprosiła mnie na imieniny.

Największym przełomem był dzień zakończenia roku szkolnego Antosia. Stałam pod szkołą z innymi rodzicami, ściskając w ręku bukiet polnych kwiatów dla wychowawczyni syna. Nagle usłyszałam:
— Mamo! Patrz!
Antoś biegł do mnie z dyplomem za wzorowe zachowanie i uśmiechem od ucha do ucha.

Wtedy poczułam dumę większą niż kiedykolwiek wcześniej.

Wieczorem usiedliśmy razem na ławce przed domem.
— Mamusiu… jesteśmy szczęśliwi?
— Tak, synku. Jesteśmy szczęśliwi — odpowiedziałam przez łzy wzruszenia.

Dziś wiem jedno: siła nie rodzi się z akceptacji innych ludzi. Siła rodzi się wtedy, gdy walczysz o siebie i swoje dziecko każdego dnia — mimo wszystko.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę musimy przejść przez piekło cudzych ocen i samotności, żeby odnaleźć własną wartość? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś tak bardzo sam przeciwko światu?