Tam, gdzie dom nie daje spokoju – opowieść o rodzinie, która się pogubiła
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam na wersalce. Mama rzuciła mi krótkie spojrzenie – to był ten rodzaj spojrzenia, który mówił: „Nie pytaj, nie komentuj, po prostu bądź cicho”. Ojciec wrócił. Po pięciu latach. Wyszedł z więzienia i od razu wprowadził się do naszego mieszkania na osiedlu w Zabrzu, jakby nigdy nie było tej przerwy, jakby nie zostawił nas z długami i wstydem. Miałam wtedy szesnaście lat i czułam, że świat wali mi się na głowę.
– Wstawaj, Zosia, idź przywitaj się z ojcem – powiedziała mama, choć jej głos drżał.
Nie chciałam. Bałam się. Ale poszłam do kuchni. Ojciec siedział przy stole, palił papierosa i patrzył przez okno na blok naprzeciwko. Wyglądał starzej, schudł, miał siwe pasma we włosach. Ale oczy te same – zimne, nieprzeniknione.
– No cześć – rzucił beznamiętnie. – Urosłaś.
Chciałam odpowiedzieć coś złośliwego, ale połknęłam słowa. Mama postawiła na stole herbatę i talerz z chlebem. Przez chwilę panowała cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara i szuranie krzesła.
– Jak tam w szkole? – spytał ojciec.
– Dobrze – skłamałam.
Wiedziałam, że nie obchodzi go to ani trochę. Nigdy nie obchodziło. Wolał pić z kolegami pod sklepem niż pomagać mi w lekcjach czy rozmawiać o czymkolwiek ważnym. Mama próbowała ratować sytuację:
– Zosia dobrze się uczy. Chce iść do liceum na profil biologiczno-chemiczny.
Ojciec prychnął.
– Po co ci to? I tak skończysz jak matka – w fabryce albo na kasie.
Zacisnęłam pięści pod stołem. Mama spuściła wzrok. Wiedziałam, że zaraz wyjdzie do łazienki i będzie płakać po cichu, żeby nie słyszał.
Tak wyglądały nasze pierwsze tygodnie po jego powrocie. Każdy dzień był jak pole minowe – nigdy nie wiedziałam, kiedy wybuchnie awantura. Ojciec pił coraz więcej, a kiedy był pijany, stawał się agresywny. Krzyczał na mamę za byle co: że zupa za słona, że pranie źle rozwieszone, że pieniądze się nie zgadzają. Czasem rzucał talerzami o ścianę. Raz uderzył mamę w twarz tak mocno, że miała siniaka przez tydzień.
Próbowałam ją chronić. Wychodziłam z domu na całe popołudnia – do biblioteki albo do koleżanki, byle nie słyszeć tych wrzasków. Ale wieczorem musiałam wracać. Bałam się o mamę. Bałam się też o siebie.
Pewnego dnia przyszła do nas ciotka Basia – siostra mamy. Przyniosła ciasto i próbowała udawać, że wszystko jest normalnie.
– Zosiu, jak tam szkoła? – zapytała z uśmiechem.
– Dobrze – powtórzyłam automatycznie.
Ojciec siedział w fotelu i gapił się w telewizor.
– Basia, po co tu przychodzisz? – burknął nagle. – Chcesz nas pouczać?
Ciotka spojrzała na mamę i na mnie. W jej oczach widziałam troskę i strach.
– Może byś czasem pomógł siostrze? – rzuciła cicho do mamy, gdy ojciec wyszedł do łazienki.
Mama pokręciła głową.
– On nie pozwala. Wszystko musi być po jego myśli.
Ciotka ściszyła głos:
– Musisz coś zrobić, Anka. Tak dalej być nie może.
Mama tylko westchnęła:
– Nie mam dokąd pójść.
Poczułam wtedy ogromną bezsilność. Chciałam krzyczeć: „Wyjedźmy! Uciekajmy! Zróbmy coś!” Ale wiedziałam, że mama się boi. Że nie ma pieniędzy ani wsparcia. Babcia mieszkała daleko i sama była schorowana.
W szkole też nie było łatwo. Koleżanki zaczęły mnie unikać – ktoś rozpuścił plotkę o ojcu kryminaliście. Nauczycielka od polskiego próbowała ze mną rozmawiać:
– Zosiu, widzę, że jesteś ostatnio przygaszona. Jeśli chcesz pogadać…
Ale ja tylko kiwałam głową i uciekałam wzrokiem. Nie chciałam litości ani współczucia.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam w swoim pokoju i słuchałam kłótni za ścianą:
– Anka! Gdzie są moje pieniądze?
– Nie ruszałam ich!
– Kłamiesz! Wszystko przepuszczasz na głupoty!
– To twoje piwo kosztuje najwięcej!
Czasem słyszałam trzask drzwi i płacz mamy. Wtedy szłam do kuchni i robiłam jej herbatę z cytryną.
– Mamo…
– Cicho, Zosiu… On zaraz zaśnie…
Tak wyglądało moje życie przez dwa lata liceum. Marzyłam tylko o tym, żeby zdać maturę i wyjechać jak najdalej – do Krakowa albo Warszawy. Gdziekolwiek, byle nie tu.
W końcu nadszedł dzień matury. Pisałam ją z gorączką i łzami w oczach – rano ojciec zrobił awanturę o to, że nie ma czystej koszuli. Mama próbowała go uspokoić, ale dostała kubkiem w ramię.
Po maturze dostałam się na studia w Krakowie. Spakowałam walizkę i wyjechałam bez pożegnania z ojcem. Mama płakała na dworcu:
– Zosiu… przepraszam…
– To nie twoja wina, mamo…
W Krakowie zaczęłam nowe życie. Wynajęłam pokój z dwiema dziewczynami – Magdą i Kingą. Były inne niż moje koleżanki z Zabrza: otwarte, szczere, czasem nawet bezczelne w swoim optymizmie.
– Zosia! Idziesz z nami na imprezę? – wołała Magda już pierwszego wieczoru.
– Nie wiem… nigdy nie byłam na takiej prawdziwej imprezie…
– To czas zacząć żyć! – śmiała się Kinga.
Powoli uczyłam się oddychać pełną piersią. Ale przeszłość wracała nocami – śniły mi się kłótnie rodziców, krzyk ojca, płacz mamy.
Po pół roku zadzwoniła mama:
– Zosiu… ojciec trafił do szpitala…
Zamarłam.
– Co się stało?
– Zawał… lekarze mówią, że to przez alkohol…
Nie wiedziałam co czuć: ulgę? Strach? Żal?
Pojechałam do domu na weekend. Ojciec leżał blady w łóżku, podłączony do kroplówki. Spojrzał na mnie bez wyrazu:
– I co? Dumna jesteś ze swojego życia?
Nie odpowiedziałam nic.
Mama była przygaszona:
– Może teraz coś się zmieni…
Ale wiedziałam już wtedy: ludzie rzadko się zmieniają naprawdę.
Ojciec wrócił do domu po miesiącu i znów zaczął pić.
Wróciłam do Krakowa z poczuciem winy i ulgi jednocześnie.
Czasem dzwoniła ciotka Basia:
– Zosiu, musisz być silna dla mamy…
Ale ja byłam już zmęczona byciem silną dla wszystkich poza sobą.
Na drugim roku studiów poznałam Pawła – chłopaka z Nowego Sącza. Był inny niż wszyscy mężczyźni w moim życiu: spokojny, czuły, potrafił słuchać.
Opowiedziałam mu kiedyś całą prawdę o domu:
– Paweł… mój ojciec siedział w więzieniu… bił mamę…
Paweł tylko przytulił mnie mocno:
– To nie twoja wina…
Zaczęliśmy planować wspólne życie: wynajem mieszkania, może kiedyś ślub…
Ale mama dzwoniła coraz częściej:
– Zosiu… on jest coraz gorszy…
Czułam się rozdarta: tu miałam szansę na szczęście, tam zostawiłam matkę samą z demonami przeszłości.
W końcu podjęłyśmy decyzję: mama przyjechała do mnie do Krakowa. Ojciec został sam w Zabrzu.
Przez pierwsze tygodnie mama była jak cień: bała się wychodzić sama na zakupy, bała się dzwoniącego telefonu.
Ale powoli zaczęła wracać do życia: znalazła pracę w sklepie spożywczym, poznała sąsiadki z bloku.
Pewnego dnia usiadłyśmy razem przy herbacie:
– Zosiu… myślisz, że kiedyś będziemy szczęśliwe?
Patrzyłam na nią długo:
– Myślę, że już jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek wcześniej…
Czasem jeszcze śni mi się stary dom w Zabrzu: krzyk ojca, płacz mamy, trzask drzwi… Ale budzę się i wiem: jestem wolna.
Czy można naprawdę uciec od przeszłości? Czy dom rodzinny zawsze zostawia blizny? A może to właśnie one uczą nas kochać mocniej?