„W środku nocy, z walizką i dziećmi. Moje życie zaczęło się od nowa”
— Gdzie idziesz z dziećmi o tej godzinie?! — wrzasnął Paweł, trzaskając drzwiami wejściowymi tak mocno, że aż zadrżały szyby w oknach. Stałam w korytarzu, trzymając w jednej ręce walizkę, a w drugiej ściskając dłoń mojej sześcioletniej córki, Zosi. Obok mnie stał mój syn, Kuba, z oczami szeroko otwartymi ze strachu. Była druga w nocy. W mieszkaniu pachniało jeszcze niedopitym piwem i starymi pretensjami.
— Opuszczamy cię — odpowiedziałam cicho, choć w środku wszystko we mnie krzyczało. — Nie wrócimy.
Paweł podszedł bliżej, twarz miał czerwoną, a oczy błyszczały dziko. — Ty chyba zwariowałaś! Gdzie pójdziesz? Kto cię przyjmie? Z dwójką bachorów? — splunął pod nogi. — Wracaj do łóżka, zanim zrobię coś, czego pożałujesz.
Zosia zaczęła płakać. Kuba wtulił się we mnie mocniej. Przez chwilę zawahałam się — przecież nie mam dokąd pójść. Mama mieszkała na drugim końcu miasta, a nasza relacja od lat była napięta. Ale wiedziałam, że jeśli teraz nie wyjdę, już nigdy nie znajdę w sobie odwagi.
— Mamo… — szepnęła Zosia. — Boję się…
— Już dobrze, kochanie. Już dobrze…
Przeszłam obok Pawła, czując na sobie jego spojrzenie pełne pogardy. — Idź! — krzyknął za mną. — I tak wrócisz na kolanach!
Zamknęłam za sobą drzwi i poczułam lodowaty wiatr na policzkach. Schodziłam po schodach bloku na warszawskim Bródnie, a serce waliło mi jak oszalałe. Dzieci były zmęczone i przerażone. Ja byłam wykończona — psychicznie i fizycznie. Ale wiedziałam jedno: nie mogę już dłużej żyć w tym piekle.
Mama otworzyła drzwi w szlafroku, zaspana i zła.
— Co ty wyprawiasz? W środku nocy?!
— Nie mam gdzie iść… Paweł… on…
— Zawsze byłaś histeryczką — przerwała mi zimno. — Ale dzieci nie mają gdzie spać, więc chodźcie.
Wcisnęliśmy się do małego pokoiku, gdzie stała rozkładana kanapa i sterta starych ubrań. Dzieci zasnęły od razu. Ja leżałam całą noc z otwartymi oczami, wsłuchując się w ciszę przerywaną tylko chrapaniem mamy zza ściany.
Rano mama postawiła mi herbatę na stole.
— I co teraz? Myślisz, że ci pomogę? Sama ledwo wiążę koniec z końcem.
— Znajdę pracę. Wynajmę coś…
— Z dwójką dzieci? Kto cię zatrudni? — prychnęła.
Przez kolejne tygodnie szukałam pracy wszędzie: w sklepach spożywczych, na stacji benzynowej, nawet jako sprzątaczka w szkole podstawowej. Wszędzie słyszałam to samo: „Nie mamy etatu”, „Za dużo obowiązków”, „Dzieci będą chorować – kto wtedy przyjdzie do pracy?”.
Paweł dzwonił codziennie. Raz błagał o powrót, raz groził sądem i odebraniem dzieci.
— Wróć do domu! — warczał do słuchawki. — Bez moich pieniędzy zdechniesz z głodu!
Mama patrzyła na mnie z coraz większą niechęcią.
— Po co ci było to wszystko? Każda kobieta czasem musi zacisnąć zęby i wytrzymać dla dzieci! — powtarzała.
Ale ja już nie mogłam wytrzymać. Każdego dnia widziałam w oczach Zosi i Kuby strach przed powrotem do tamtego mieszkania.
W końcu dostałam pracę w piekarni na nocną zmianę. Zarabiałam grosze, ale przynajmniej mogłam wynająć maleńki pokój na Targówku. Dzieci spały razem na rozkładanym łóżku, ja na materacu pod oknem. Było ciasno i zimno, ale byliśmy razem i bezpieczni.
Najgorsze były weekendy. Paweł przychodził pod blok i krzyczał na cały głos:
— Oddaj mi dzieci! Jesteś nikim! Zniszczyłaś nam życie!
Sąsiedzi patrzyli przez firanki, a ja udawałam, że go nie słyszę. Raz nawet zadzwonił po policję, twierdząc, że porwałam własne dzieci. Funkcjonariusze przyszli do nas wieczorem.
— Pani Anno, czy dzieci są bezpieczne? Czy mąż pani grozi?
— Tak… Nie… To znaczy…
Kuba tulił się do mnie jak mały kotek.
Policjant spojrzał na mnie ze współczuciem:
— Proszę się nie bać. Jeśli będzie pani potrzebowała pomocy, proszę dzwonić.
Po tej interwencji Paweł przestał nachodzić nas przez jakiś czas. Ale wtedy zaczęły się telefony od jego matki:
— Ty wyrodna matko! Jak możesz odbierać wnuki ojcu?!
— Mamo…
— Nie mów do mnie mamo! Jesteś dla mnie nikim!
Czułam się coraz bardziej samotna. Mama nie rozumiała mojej decyzji. Teściowa mnie nienawidziła. Paweł groził sądem o odebranie dzieci.
W pracy byłam niewidzialna – nikt nie pytał o moje życie, nikt nie zapraszał na kawę po zmianie. Czasem tylko starsza pani Basia rzucała cicho:
— Trzymaj się, Aniu…
Pewnego dnia po pracy zobaczyłam na klatce schodowej sąsiada z naprzeciwka – pana Marka.
— Dzień dobry pani Aniu…
— Dzień dobry…
— Widzę panią codziennie rano… Zawsze taka zmęczona… Może kiedyś przyjdzie pani na herbatę?
Uśmiechnął się ciepło. Był wdowcem od kilku lat, miał dorosłą córkę za granicą i psa o imieniu Burek.
Początkowo odmawiałam – bałam się ludzi, bałam się zaufać komukolwiek po tym wszystkim.
Ale pan Marek był cierpliwy. Czasem zostawiał pod drzwiami świeże bułki albo jabłka dla dzieci.
W końcu zgodziłam się przyjść na herbatę.
Rozmawialiśmy długo – o życiu, o dzieciach, o samotności.
On opowiadał o swojej żonie – jak bardzo mu jej brakuje.
Ja płakałam pierwszy raz od miesięcy.
Burek położył mi łapę na kolanie i spojrzał smutnymi oczami.
Z czasem dzieci polubiły pana Marka – Zosia rysowała mu laurki, Kuba bawił się z Burkiem na podwórku.
Mama nadal nie akceptowała mojej decyzji:
— Co ludzie powiedzą? Że zostawiłaś męża dla sąsiada?
Ale ja już nie słuchałam jej wyrzutów.
Po raz pierwszy od lat czułam się bezpieczna i potrzebna.
Pan Marek nigdy nie naciskał – był po prostu obok.
Pomagał mi naprawić cieknący kran albo zawiesić półkę w kuchni.
Czasem przynosił kwiaty bez okazji.
Dzieci mówiły do niego „dziadku”.
Minęły dwa lata od tamtej nocy.
Mam własne mieszkanie – malutkie M2 na kredyt, ale moje.
Pracuję jako pomoc biurowa w małej firmie transportowej – szefowa sama kiedyś była samotną matką i rozumie moje problemy.
Zosia chodzi do drugiej klasy i marzy o tym, żeby zostać weterynarzem.
Kuba gra w piłkę nożną w lokalnym klubie.
Paweł przestał się nami interesować – podobno ma nową rodzinę pod Radomiem.
Mama rzadko dzwoni – mówi, że „nie poznaje własnej córki”.
A ja?
Ja nauczyłam się żyć od nowa.
Nauczyłam się ufać ludziom – choć czasem jeszcze boję się zaufać sobie samej.
Nauczyłam się prosić o pomoc – choć to najtrudniejsze ze wszystkiego.
I nauczyłam się kochać siebie – choć czasem jeszcze patrzę w lustro i widzę tamtą przerażoną kobietę z walizką w ręku.
Czasem pytam siebie: czy każda kobieta ma w sobie tyle siły?
A może to tylko kwestia przypadku?
Czy gdybym wtedy została – byłabym dziś szczęśliwa?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?