Nikt nie usłyszał: Historia Bożeny z Woli

— Bożenko, jak mogłaś na to pozwolić? — wrzeszczała sąsiadka Bronisława, wymachując rękami w ciasnym korytarzu kamienicy na Woli. — Matką jesteś! Jak można być tak obojętną wobec własnej córki?

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Stałam przy drzwiach, oparta o zimną framugę, i miałam ochotę zniknąć. Bronka nie przestawała krzyczeć, a jej głos odbijał się echem od obdrapanych ścian. Wszyscy już pewnie słyszeli. Znowu. Krysia, moja córka, stała za mną, skulona, z podkrążonymi oczami. Patrzyła w podłogę, jakby chciała się w nią zapaść.

— Cicho bądź! — syknęłam przez zaciśnięte zęby. — Obudzisz pół kamienicy!

— Niech się budzą! Niech wszyscy wiedzą, jaka z ciebie matka! Krysia płacze co noc! Słyszę ją przez ścianę! — Bronka nie odpuszczała.

Chciałam jej powiedzieć, żeby się nie wtrącała. Że nie wie wszystkiego. Że nie ma pojęcia, jak wygląda nasze życie za zamkniętymi drzwiami. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zamiast tego spojrzałam na Krysię. Moja piętnastoletnia córka wyglądała na dziesięć lat starszą. Ostatnio prawie nie jadła, nie wychodziła z pokoju. Odkąd jej ojciec… Odkąd Marek odszedł i zostawił nas z długami i pustką.

— Idź do siebie, Bronka — powiedziałam cicho. — To nie twoja sprawa.

— Właśnie że moja! — odparła sąsiadka. — Tu wszyscy wszystko słyszą! I wszyscy wiedzą, że coś jest nie tak!

Zatrzasnęłam drzwi przed jej nosem. Oparłam się o nie plecami i zamknęłam oczy. Przez chwilę słyszałam jeszcze jej mamrotanie na klatce schodowej.

— Mamo… — Krysia odezwała się cicho. — Ja już nie chcę tu mieszkać.

Serce mi pękło. Chciałam ją przytulić, ale ona odsunęła się ode mnie jak poparzona.

— Ty nic nie rozumiesz — szepnęła i uciekła do swojego pokoju.

Usiadłam przy kuchennym stole i wpatrywałam się w poplamiony obrus. Przypomniałam sobie czasy, kiedy Marek jeszcze był z nami. Byliśmy zwyczajną rodziną: on pracował jako kierowca autobusu, ja w sklepie spożywczym na rogu. Krysia chodziła do szkoły muzycznej i grała na skrzypcach. Było biednie, ale spokojnie.

Wszystko zmieniło się pewnej nocy dwa lata temu. Marek wrócił pijany, pierwszy raz od lat. Krzyczał na mnie bez powodu, potem na Krysię. Następnego dnia przepraszał, przyniósł kwiaty. Ale potem było coraz gorzej. Coraz częściej znikał na całe noce, a kiedy wracał, był agresywny. Krysia zaczęła się go bać.

Pewnego wieczoru usłyszałam krzyk z jej pokoju. Wpadłam tam i zobaczyłam Marka stojącego nad nią z podniesioną ręką. Wyrwałam go stamtąd, wykrzyczałam mu wszystko prosto w twarz. Następnego dnia spakował walizkę i wyszedł bez słowa.

Zostałyśmy same. Myślałam, że teraz będzie lepiej, ale Krysia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Przestała chodzić do szkoły muzycznej, przestała rozmawiać ze mną. A ja… Ja byłam tak zmęczona pracą i walką o każdy grosz, że czasem nie miałam siły nawet ugotować obiadu.

Sąsiedzi zaczęli plotkować. Bronka była najgorsza — zawsze wiedziała wszystko najlepiej. Czasem miałam wrażenie, że czeka tylko na okazję, żeby mnie upokorzyć.

Któregoś dnia przyszło wezwanie do szkoły. Krysia nie pojawiała się na lekcjach od tygodnia. Dyrektorka patrzyła na mnie z politowaniem.

— Pani Bożeno, co się dzieje z Krysią? — zapytała łagodnie.

Nie umiałam odpowiedzieć. Sama nie wiedziałam.

Wieczorem próbowałam porozmawiać z córką.

— Krysiu… Proszę cię, powiedz mi, co się dzieje.

— Nic — odpowiedziała bezbarwnym głosem.

— Może chcesz pójść do psychologa? Albo… może pojedziemy gdzieś razem?

— Nie chcę nigdzie jechać! — wybuchła nagle. — Chcę tylko spokoju! Żebyś przestała udawać, że wszystko jest dobrze!

Zatkało mnie. Czy naprawdę udawałam? Może tak… Może próbowałam wmówić sobie, że to minie samo.

Następnego dnia rano znalazłam list na stole:

„Mamo,
Nie martw się o mnie. Muszę odpocząć od tego wszystkiego.
Krysia”

Serce mi stanęło. Wybiegłam na klatkę schodową, pytałam sąsiadów, czy ją widzieli. Nikt nic nie wiedział. Bronka patrzyła na mnie z satysfakcją wymieszaną z troską.

— Mówiłam ci! — rzuciła tylko.

Policja przyjechała po godzinie. Zgłosiłam zaginięcie córki drżącym głosem.

Przez trzy dni nie spałam ani minuty. Chodziłam po mieście, szukałam jej w parkach, na dworcach. Rozdawałam zdjęcia Krysi przechodniom.

Czwartego dnia zadzwonił telefon.

— Pani Bożeno? Tu policja. Córka się znalazła. Jest cała i zdrowa.

Pojechałam do komisariatu szybciej niż kiedykolwiek w życiu jechałam autobusem. Krysia siedziała tam skulona na ławce, blada jak ściana.

— Przepraszam — szepnęła tylko.

Przytuliłam ją mocno i płakałyśmy obie przez długą chwilę.

Od tamtej pory chodzimy razem do psychologa rodzinnego. Nie jest łatwo — czasem mam wrażenie, że wszystko się sypie jeszcze bardziej niż wcześniej. Ale przynajmniej rozmawiamy.

Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy mogłam lepiej ochronić własne dziecko? Dlaczego nikt naprawdę nas nie usłyszał wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałyśmy?

Może takich historii jest więcej za ścianami naszych mieszkań? Może czasem warto zapytać kogoś: „Jak się czujesz?” — i naprawdę posłuchać odpowiedzi?